niedziela, 29 czerwca 2014

Dlaczego trzeba się spieszyć?


Tesco nasze małe, taki bardziej sklep osiedlowy, niż supermarket. Niedziela, chwila przed 13:00, moment styku ostatnich przedobiednich zakupów i dużych zakupów na przyszły tydzień, kolejka. Zaglądam ludziom w koszyki, słucham rozmów. Przy sąsiedniej kasie - tatuś z synkiem, na oko pięcioletnim. Chłopczyk, który do tej pory grzecznie stał w kolejce, zaczyna płakać.

- Dlaczego nie mogę wykładać z koszyka? Ja chciałem pomagać! Dlaczego nie mogę?
- Bo nie mam czasu na takie zabawy.
- A dlaczego nie masz czasu?
- Bo trzeba się spieszyć.
- Dlaczego trzeba się spieszyć? Tato, powiedz mi, dlaczego trzeba się spieszyć?
- Nie mam czasu.
- A kiedy będziesz miał czas, żeby mi powiedzieć, dlaczego trzeba się spieszyć?
- Jak nie będę się spieszyć.
- Bo jak się spieszysz, to nie masz czasu?
- Właśnie tak.
- A jak byś się nie spieszył, to byś miał czas?
- To bym miał.
- No to się nie spiesz.

piątek, 20 czerwca 2014

Brzydkie słowa

Nie, nie będzie o brzydkich słowach, które się cisną na usta, z okazji chociażby odwołania spektaklu "Golgota Picnic". I innych okazji.

Będzie o innych brzydkich słowach.

Zbigniew Mikołejko zebrał onegdaj bęcki za atak na matki "wózkowe". Ja go rozumiem, matki bachorków są koszmarne. Bachorkoterrorystki. Zgadzam się, one są potworne. Ale są też matki sensowne, którym jednakowoż coś dziwnego się dzieje z głową. A w obrębie głowy - z językiem. Otóż używają one dziwnych słów, jak: "pieluchowanie/pieluszkowanie", "parenting", "tematyka parentingowa", "blogi parentingowe", "chustowanie". Chodzi o zawijanie w pieluszki, jedno lub wielorazowe, rodzicielstwo i związane z tym kwestie, noszenie w chuście, że tak przetłumaczę na język polski. Prowadzą też walkę o przewijaki (WTF? chyba chodzi o miejsce do przewijania), w knajpach, do których ja miałabym chęć przyjść się upodlić, a już na pewno po 21:00 nie chcę oglądać w nich żadnych dzieciątek, przewijanych czy karmionych, czymkolwiek, piersią czy butelką.

Jestem za obecnością dzieci w miejscach publicznych. Za zabieraniem dziecka na wystawę, do knajpy (nie każdej i nie zawsze). Generalnie wszędzie, choć z wyłączeniem miejsc, gdzie dziecku wcale nie jest miło, a i ludziom w takim miejscu nie jest miło z maleńkim dzieckiem. Jestem za publicznym karmieniem piersią. Za miejscem do przewijania, choć słowo "przewijak" sprawia, że swędzą mnie zęby i mam ochotę kąsać.

NIE popieram przynoszenia dzieci na wieczorną knajpianą upadłość.

NIE życzę sobie w moim otoczeniu dzieci mateczek/tatusiów, reagujących dopiero na taniec świętego Wita i totalną demolkę w wykonaniu swojego potomstwa.

Ale przede wszystkim nie jestem w stanie znieść tych ohydnych słów, jakie powyżej wymieniłam. Pieluszkowanie. Chustowanie. Parenting.



środa, 4 czerwca 2014

Post nietypowy - prośba o pomoc


tak, wiem, próśb o pomoc pojawia się mnóstwo, stajemy się na nie odporni, tyle tego jest 

bardzo rzadko udostępniam takie apele na fejsbuku, właśnie dlatego, że w nadmiarze tracą moc

tym razem puszczam i na fejsbuku i tutaj

mnie ruszyło to: "- To jakieś szaleństwo, żeby rozcinać czaszkę u 4-miesięcznego dziecka. - napisał dr Fearon z Dallas. Jest jednym z niewielu, jeśli nie jedynym, specjalistą w operacjach dzieci z zespołem Aperta. Leczenie w USA jest zupełnie inne niż w Polsce. Co najmniej 10 operacji mniej. 10 narkoz mniej, 10 pożegnań mniej, 10 otarć o śmierć mniej. Jak to możliwe? I dlaczego nie ma takiego leczenia w Polsce? W USA przy jednej operacji zbiera się kilka zespołów operacyjnych, żeby jednocześnie operować główkę, nóżki i rączki. W Polsce podczas jednej operacji operuje się albo jedno albo drugie, albo trzecie. Dodatkowo, nie wstawia się paliczków przy rozdzielaniu paluszków, a także naraża się dziecko na ogromne cierpienie, pobierając skórę do przeszczepu z innych części ciała."

a, tak poza tym, mama Zojki jest koleżanką mojej znajomej
wpłaćcie choć piątaka, funta, półtora ojro czy ile tam chcecie i możecie

oraz będę wdzięczna za udostępnianie

poniedziałek, 2 czerwca 2014

A ile ma lat? O, to naprawdę staruszek

- A on ile ma lat? O, to naprawdę staruszek, biedak, ledwie chodzi. A moja ostatnia psina, suczynka, bokserka, umarła, kiedy miała 6 lat.
Na raka, dopowiadam w myślach, słyszałam tę historię kilkanaście, albo i kilkadziesiąt razy, ale wysłucham kolejny raz. Bardzo starsza pani, drobniutka, chudziutka, jak pajęczynka, pochyla się nad moim psem, który właśnie postanowił zrobić sobie odpoczynek.
- Miała przerzuty wszędzie, weterynarz powiedział, że naprawdę trzeba uśpić, żeby się nie męczyła, tak płakała już z bólu. One za krótko żyją, te nasze kochane psy, za krótko.
- A ja to miałem taką sukę, mądrą, złoto, nie pies. Przyjaciel, no, rodzina. Ale zachorowała, leczyliśmy, nic się nie dało zrobić, 8 lat miała, jaka to jest żałoba, jak po człowieku.
Owczarek niemiecki, dopowiadam w myślach, przerasowana suka, z chowu wsobnego, rak, stawy wysiadły i wątroba. Słyszałam tę historię kilkanaście, albo i kilkadziesiąt razy, ale wysłucham kolejny raz. Parkowy kolega, już przetrzeźwiały po porannym piwie, pochyla się nad moim psem, który właśnie postanowił zrobić sobie odpoczynek.
- Tak patrzę, chłopak ostatnio lepiej chodzi, daj mu Boże. Choć stawy kiepskie, widać. Ile ma lat? A, słuszny wiek.
- O, moja miłość idzie. Bo ja to wszystkie psy kocham. Najbardziej ich uszy, takie aksamitne. No, widzi pani, jak pan Andrzej mi pięknie pomaga. Ale tylko po południu. A rano ten intrygant przychodzi. Leń, intrygant, podlec i plotkarz. Raz przychodzi, raz nie, nie można niego liczyć. Albo mi rozłoży stojaki na warzywa albo i nie. Wtedy dzwonię po kryjomu po pana Andrzeja. Co zrobić, nie mam wpływu, szef ustala. No, co, kochany, uszy masz aksamitne i serce szczere. Gdybyś ty był moim szefem, to byśmy się dogadali.
- A ile ma lat? Bo widać, że stary, morda siwa, ale jak on się cieszy, jak do wody wejdzie. Tyle jego, oby jak najdłużej.
- Hau hau. Hau ał. Hał nie ał - mówi mała dziewczynka, z półtora roku, zawsze, kiedy się mijamy na podwórku, jej mama wyjaśnia, że ona boi się psów, ugryzł ją jeden, i to rodzinny, ale tego chyba się nie boi, widzi, że łagodny.
- Mogę pogłaskać? Że śmierdzi? Nie szkodzi, ja wszystkie psy kocham. Ale gdybym na panią choć oczy podniósł, to by do gardła skoczył, nie? Obrońca!
- Ja go znam, to jest świetny pies. Zawsze gadaliśmy z chłopakami o nim, nie do wiary, że to lablador. Lablador? Labrador? Jak to się mówi? I nie skrzyżowany z amstafem? A wygląda.

I tak codziennie, po drodze do parku, w parku, w drodze powrotnej, kiedy pies postanowi zrobić sobie odpoczynek. Przystają, zagadują, opowiadają swoje psie historie, niektórzy ci sami, co zawsze, te same opowieści, których po raz kolejny wysłuchuję, inni - przechodzący przypadkiem.




niedziela, 1 czerwca 2014

Też cię będzie stać


Park Sielecki. Przedwieczerz.
Od stawu daje mułem, od kościoła, przez otwarte witrażowe okna, snuje się woń kadzidła.
Ze stadionu na Łazienkowskiej dochodzi z oddali pogłos meczowych okrzyków plemiennych, dobywających się z tysięcy gardeł.
Z kościoła - wykonanie pieśni na dwa głosy żeńskie i dwa męskie, z towarzyszeniem dwóch gitar, skrzypiec i fletu poprzecznego. Z uwagi na niedostatki dykcji lub też złe nagłośnienie wyławiam jedynie refren, coś jakby "Pan niesie miłość".
Alejką idą oni. Środkiem ten wyraźnie najważniejszy; rzeźba, ale nie napakowany, ruchy płynne, jak u gibkiego drapieżnego zwierzaka, dres i obuwie sportowe, ale z najwyższej półki, żaden tam adidas, coś znacznie bardziej wyrafinowanego, czego nawet nie jestem w stanie rozpoznać. Znamy się z widzenia, z niedawnej akcji w obronie dawnego przedszkola i przyległego ogrodu przed zakusami dewelopera. Tańcował wtedy w rytm samby podczas parady wokół przedszkolnego ogrodu, wyginał śmiało ciało i śmiało pozował do zdjęć. No, zna chłopak swoją wartość. Już z daleka uśmiecha się do mnie, pozdrawia. Bo czemu nie. Po bokach - asysta. Jeden bardzo gruby, toczy się, z nogi na nogę. W wiszących szortach i białej koszulce z malutkim emblematem Legii, koszulka jak namiot, chyba w największym możliwym rozmiarze, a pod koszulką zwały się kolebią, żyją własnym życiem, poruszają się, jakby miał tam pod spodem kilka ruchliwych szczeniaczków. Też się znamy z widzenia, z festynów sieleckich. I mieszka po sąsiedzku, ulicę dalej. Więc również posyła coś na kształt porozumiewawczego uśmiechu. Drugiego z asysty, chuderlawego młodziaka w koszulce Everlast i marniutkich dresach ortalionowych nie kojarzę, ale może po prostu wyrósł, wybujał z dzieciaka niedawno, więc nie rozpoznaję.
Gruby w emocjach:
- Ten mój szef kazał mi jutro przyjść na 13:30, na drugą zmianę. A miała być pierwsza. Ja mam swoje plany, on tego w ogóle nie szanuje, kolejny raz. To ja go pierdolę, a zresztą wiem, że przyjdę tylko po to, żeby mnie wypierdolił. Nie przyjdę, pierdolę go.
- Nie przyjdziesz, wypłaty nie dostaniesz - tonuje emocje Ten Ważny.
- Pierdolę wypłatę, wszystko pierdolę - Bardzo Gruby robi się purpurowy na twarzy.
Dzwoni komóra Tego Ważnego. Ważny odbiera, oddaje piwo do potrzymania młodziakowi.
- No co tam? Naprawdę? To wbijamy, za chwilę jesteśmy. Tak, z browarem.
- Tomek. Na bucha zaprasza. Urodziny ma. I gest. Bo stać go. A ty idź do roboty jutro, poszukasz spokojnie innej. Też cię będzie stać. Spójrz na siebie, jak ty wyglądasz, ogarnij się i nie pierdol. A ty, Młody, słuchaj, i ucz się życiowo od starszych.

sobota, 31 maja 2014

Pani zje ogórka


- Koledzy, a jak wczoraj na Wiktorskiej kupowałem strunę E 1, bo mnie one zawsze szybko idą, ja w emocjach gram, to był ten gitarzysta od Rodowicz, no, ten, jak on się nazywa? Taki, co grać nie umie. Jak on się nazywa? Ten z długimi włosami.
- My nie wiemy, nie śledzimy za bardzo.
- On od lat z Marylką gra. A nie umie ni cholery. No, jak mu tam? Krebst! Nie, Krebs. Zbyszek. To ja do niego podchodzę i mówię, że, bez urazy, ale po mojemu to on grać nie umie. A on wcale się nie obruszył, tylko mówi, że wciąż się uczy. Pogadaliśmy tak bardziej fachowo, ja mu parę rzeczy podpowiedziałem. Równy gość. Ale grać nie umie.


- O, pani nam robi zdjęcia! Pomachajcie pani, uśmiechnijcie się do miłej pani, niech zobaczy, że z nas fajne chłopaki.


- A miła pani niech się poczęstuje ogóreczkiem. Bardzo panią proszę, pani się częstuje. Zachęcałbym jednak, ja pani powiem, dlaczego. Ogórki są dla kobiet szczególnie wskazane. Bo jak pani zje ogórka, to panią zaswędzi dziurka.


- To teraz chyba mi się należy bułka - zasłużyłem, nie?




czwartek, 22 maja 2014

Ziuta, pies na suki i wnuczek


- Ziuta! Ziuta! Chodź tu, możesz się spać położyć, przecież wiesz, że nigdzie nie jedziemy. Tak, proszę pani, ona wie, że jak pan otworzy piwo, to nie jedziemy. Ona wszystko wie, wszystko rozumie. Wie, że jak piwo otworzę, to siedzimy w samochodzie. Bo możemy. Samochód to miejsce prywatne, mogę się napić, nawet, jak mam kluczyki w stacyjce. Byle nie wystawiać ręki z piwem poza. To piwo trzymam w prawej, w samochodzie. Tylko z lewą nie wiem, co zrobić, kiedyś papierosa trzymałem. Poza samochodem. A teraz tak ta lewa wystaje. A Ziuta wszystko wie. Piękna nie jest, taka ryża beczka, ale jaka mądra. Jak to kundle. Chociaż ten mój szarpej, rodowodowy, a jaki mądry był. Pani pamięta? A, pamięta pani. Wszyscy go pamiętają, a to już 5 lat, jak go nie ma. Ona chodzi bez smyczy, bez obroży, ale się pilnuje. Człowieka się trzyma. A on to chodził, gdzie chciał. Bywało, i na trzy dni znikał. On pies był na suki, lepszy cwaniak, łaził na ksiuty, jak to się kiedyś mówiło. W Morskim Oku się czaił, w krzakach, i jak suka szła, to dopadał. I spał tam, czekał na poranne spacery. Taki był cwany. A na przejściu to stał, aż ludzie pójdą, rozumny taki.
- No i 13 lat przeżył, ale w końcu to już weterynarz powiedział, że męczę psa, że trzeba uśpić, bo przerzuty poszły wszędzie, od kręgosłupa go sparaliżowało. Nie wstawał, płakał, bolało go. Proszę pani, tragedia to była, ale uśpiłem. I powiedziałem sobie, że żadnego psa. Ale dzieci ze wsi ją przywiozły, tę moją Ziutę, zaraz po tym, jak szarpej odszedł, małe takie to było, w kieszeni się mieściło. Chcieli ją zakopać, łopatą przez łeb i zakopać. Nie, nie dzieci, miejscowi. I dzieci ją uratowały.
- Dzieci na nią mówią Rata, nie wiem, skąd to wzięły, ale ja nazywam Ziuta. I dzieci też właściwie zaczęły ją tak nazywać. No bo czy nie wygląda na Ziutę? Ona z nami śpi w łóżku, kąpię ją co tydzień, bo na poduszce śpi. Wiem, kąpać za często niezdrowo, tak opłuczę tylko.
- Pani na zakupy? Do Biedry? A, po warzywa. Do kulawego, znaczy się płońszczaka? To pani pójdzie do naszego, tego w bramie przy Tatrzańskiej. On od środy do soboty, a truskawki ma własne, słodziutkie, i ziemniaki własne, i ogórki, a kapustę kiszoną od sąsiada. I w ogóle, co się da od sąsiadów.
- Truskawki dziś od niego kupiłem, na jutro, na bierzmowanie wnuczki. Przez to bierzmowanie uciekłem, piwa się napić, spokojnie posiedzieć w samochodzie, bo one, ta moja kobieta i córka szaleją, sprzątają, położyć się nie ma jak, odpocząć spokojnie.
- Ta wnuczka to grzeczna, póki co, uczy się dobrze, może na zmarnowanie nie pójdzie. Bo starszy wnuczek to nicpoń taki, ma 18 lat, szkołę rzucił. Ja tam się nie mieszam, choć mi się serce kraje. Rodzice mu zapowiedzieli, że ma w domu sprzątać i ugotować. To sprząta. Czy gotować umie? Umie, i to jak, przecież się uczył gastronomii i hotelarstwa na Krasnołęckiej, jest oszczędność dla domu. Ja go chciałem dać na praktyki do Sowy, wie pani, Sowa i Przyjaciele, tam, gdzie kiedyś Sielanka, a potem Karczna Słupska. Bo tak się złożyło, że my się znamy z Sową, na "ty" jesteśmy. Ale jak ja go mam polecić, za dwa dni on to oleje, do roboty nie przyjdzie? Wstyd.
- A wie pani, co on mówi, ten mój wnuczek? Że jego to interesuje, za przeproszeniem, tylko pierdolenie. No, seks, w sensie. Nie powiem, powodzenie ma. Jak ten mój szarpej. Tylko on był pies. I chyba inteligentniejszy.
- Tak myślę, że może jemu to przejdzie. Że zmądzrzeje. Ale nie wiem, czy doczekam. Bo ja idę na operację. Pani słyszy, jak ja mówię. I dlatego nie palę. Będą mi wycinać polipy ze strun głosowych. Ale czy ja się z tej operacji obudzę? Mam nadwagę, nadciśnienie. Człowiek się nie oszczędzał, taka prawda. A już zaraz 66 lat skończę. Pani pomyśli o mnie, jak będę miał tę operację. We czwartek, 22 maja.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Myszy, pantofle i ludzie


Mam taką znajomą. Pani koło siedemdziesiątki. Ale młoda. Duchem i umysłem.
Dziś mi historię opowiedziała.
Otóż, choć jej subiektywnie zimno, uznała, że wiosna. I pantofle wiosenne wdziała. W piątek w nich poszła do sklepu, coś w jednym cisnęło.
Pomyślała, że dawno nie noszone i to stąd. A może tak zmarzły i zesztywniały przez zimę w nieogrzewanym przedsionku?
W sobotę w nich poszła do kościoła, bo to taka, jak ją nazywam, szabasowa katoliczka. W sobotę wieczorem chodzi na mszę, coby w ścisku z ludem bożym nie macać się w niedzielę.
Wychodzi z domu, pantofel ciśnie. Tak jakoś się leniła, żeby sprawdzić, bo ciężko jej się schylać.
Ale mocno ciśnie pod palcami i coś się w piętę wrzyna.
No, to się schyla i pod piętę sięga.
Drut?
Ciągnie za ten drut i wyciąga zaschnięty, sztywny mysi ogonek.
Pantofel zzuwa, a tam, pod palcami, zmumifikowana myszka.
Ona myszy się boi i brzydzi panicznie, ale jej kotek takie oto dary do domu znosi. Musiał jeszcze zimą łup umieścić w pantoflu, bo się w zimnym przedsionku truchełko zrobiło.
Co tu zrobić? Truchełko wytrzepać przez płot, na działki?
Uznała, że się nie godzi mysiej mumijki komuś wrzucać na rabatkę, wróciła do domu, z pantoflem na czubku stopy, powstrzymując pawia i zaschniętęgo trupka wywaliła do śmietnika.
Ale co dalej? Wzuć te same pantofle? Wyrzucić? Ale to dobre buciki, wygodne.
Stwierdziła, że pantofle odstawi, na okres karencji, truchło nie zaśmierdło, nadają się do noszenia.
A do kosciółka poszła w zimowych butach, zgodnie z subiektywnym odczuciem temperatury.


Z myszami ma  problem. Bo dokonały inwazji, cholera wie, dlaczego akurat z wiosną. Kot je tłucze na potęgę, ku zgrozie i obrzydzeniu pani. No bo niby dobrze, że tłucze, ale taki masowy mord?! On serca nie ma! Pani kotu podsuwa smakołyki, żeby chociaż tych myszy nie żarł, bo potem pyskiem po myszy rozszarpaniu przychodzi ją całować. A kot się wycwanił - jak chce smakołyczek, to przynosi mysiego trupa i rzuca demonstracyjnie pod nogi. I dostaje smakołyk. Najwyraźniej założył mysie repozytorium, bo przynosi myszki w różnym stanie skruszenia, wyciąga je ze swoich łatwo dostępnych zasobów.

Ale jak się na coś obrazi, to potrafi rozsmarować świeży ubój, z wygryzionymi podrobami, na dywaniku pod łóżkiem. Albo zagrzebać w cukiernicy. Lub, jako wyraz czułości chyba, ułożyć jeszcze ciepłą, nienaruszoną mysz na poduszce. A czasem, jak łowy udane, to i cały rządek.

piątek, 4 kwietnia 2014

Dałaby Pani sobie radę

UWAGA!!! 
Wszystkich, których wujek Google przywiódł tu, obiecując informacje na temat magicznego sposobu ODCHUDZANIA informuję, że nie znajdą tutaj NIC ciekawego i w związku z powyższym mogą sobie darować dalszą lekturę.



Fejsbunio dba o mnie, żebym nie przeoczyła nadejścia wiosny i kieruje do mnie reklamy, a propos tejże wiosny chyba, innego pomysłu nie mam.

Otóż, gdyby ktoś nie zauważył:

WIOSNA już JEST!
Porzuć zimowe ubrania i odbierz swój bon do C&A zupełnie za FREE!

A ja, głupia, do tej pory zawsze chowałam zimowe ubrania w głąb szafy! Zamiast po prostu porzucić. I ten kusicielski bon do C&A, zupełnie za FREE? No, do C&A to chyba tylko za FREE.

W kwestii ubrań pojawia się też, jakże wiosenny, wątek wyszczuplania.

SUKIENKI WYSZCZUPLAJĄCE
Wysyłka w 24 h 0 zł!
Idealnie Dopasowane Sukienki z Dzianiny ZAMÓW TERAZ!

To chyba jakaś sprzeczność. Idealnie Dopasowane Sukienki z Dzianiny? Wyszczuplające? Chyba, że są z pianki neoprenowej. Salma Hayek podobno nosi taki neoprenowy rulon, wprawdzie POD idealnie dopasowaną suknię syrenki na gale na czerwonym dywanie.

A zaraz obok - rozwiązanie problemu. Kuracja XXXXXX i mogę dopasowaną dzianiną oblekać idealne kształty.

UWAGA! Jak szybko schudnąć? Zobacz wywiad z lekarzem na Onet.pl! XXXXXXXXOdchudzanie! Nie, żebym odczuwała potrzebę odchudzania, ale jestem generalnie świata i odkryć naukowych ciekawa, może ktoś stworzył genialną metodę, lepszą, prostszą i szybszą od jedynej, w którą wierzę, metody dupy i głowy czyli "rusz dupę i jedz z głową". A tam (pisownia oryginalna):


"Odnośnie XXXXXXX kuracji odchudzającej, czy może Pani przedstawić schemat działania?

W skład zestawu wchodzi 30 dniowa kuracja odchudzająca. Wykorzystując odkrycie transportu mikropęcherzykowego do nanostruktur komórkowych. Składniki produktu zaczynają wysyłać impulsy do holienzymów i wszczynać transkryptazę nowych białek i enzymów katalizujących. XXXXXXX kuracja  informuje orgaznim o rozpoczęciu procesu odchudzania, przez co organizm w sposób naturalny wytwarza enzymy katalizujące reakcje lipodestrukcyjne.

Opis całkiem skomplikowany…
Dałaby Pani sobie radę. Produkt XXXXXXXX to rzeczywiście nowość w zakresie transbłonowych kuracji odchudzających i pierwszy taki produkt w Polsce, ale w zestawie jest również szczegółowa instrukcja oprócz dokumentów z certyfikacją skuteczności i świadectwa orginalności produktu."
Hmm, ja bym sobie nie dała rady. Nie dla mnie więc reakcje lipodestrukcyjne, pozostanę przy zachowaniach autodestrukcyjnych.
Fejsbunio jednak nie pozostawił mnie w bezradności i zaproponował:

GORSET WYSZCZUPLAJĄCY
Za 15 ZŁ REWELACJA dla wszystkich kobiet, będziesz piękna w każdej chwili, PROMOCJA DNIA

Czyli jednak koncepcja bliska rulonowi. Ujrzałam oczyma wyobraźni tę talię, smukłą kibić. "Suknia doskonale uwydatniała talię Scarlett, mierzącą w obwodzie 17 cali - najcieńszą talię w trzech powiatach!" - za jedyne 15 zeta, w każdej chwili. Niezły deal. 

Nie mam pojęcia, według jakiego klucza fejsbunio dobiera mi te reklamy. Bo jeszcze ostatnio długo atakował propozycją, cobym się porozwijała osobiście na niwie efektywności i zdobyła cenną umiejętność zmieszczenia więcej działań w ograniczonym czasie. A ja tu kombinuję, jak robić mniej, a nie więcej. Zwalam na przesilenie wiosenne, pełnię, jak akurat jest, wichurę, jak się trafi, na pogodę, która ma zaburzenia afektywne dwubiegunowe, z bardzo szybką zmianą fazy, i przetacza mi się frontami po głowie, i jestem wetterkrank i niezborna, nie ogarniam, i jest tak, jak to pisał Hrabal o Frantisku Hrubinie, który mawiał:
"Ja, kiedy mam wypełnić przekaz i zanieść na pocztę, to nie dość, że ten dzień, ale i następny mam do dupy". 

Ja mam również poprzedni.

A co do Hrabala, to uczniowie gimnazjum w Nymburku zbuntowali się właśnie przeciwko nadaniu ich szkole imienia Hrabala. 

"Nigdy nie słyszałem o takim pisarzu – oświadczył przewodniczący samorządu uczniowskiego. Inny znów uczeń stwierdził, że z tego, co mu wiadomo, Hrabal dwukrotnie nie zdał do następnej klasy, nie zasługuje więc na to, by być patronem jednej z najlepszych w kraju szkół średnich (czeskie gimnazjum jest odpowiednikiem naszego liceum). List protestacyjny podpisało kilkuset uczniów."

No, nie zasługuje, logika nie do podważenia.

Ale za to logiki, według której fejsbunio dobiera mi reklamy, kompletnie nie pojmuję. Gdybym jednak nie była zainteresowana nową garderobą, wyszczuplaniem i odchudzaniem, z okazji wiosny poleca mi również to:

Kosiarka fana sportu
Kosiarka w barwach narodowych za 469 zł! Koszulka kibica gratis!

Nie mam wprawdzie trawnika, kibicem też nie jestem, ale mogłabym w ramach prac społecznych pomykać z taką kosiarką po naszym podwórku. I kilku sąsiednich. W koszulce kibica. Albo iść z kosiarką w barwach narodowych i w tej koszulce na Marsz Niepodległości. Ale to już nie wiosennie.

Za to wśród słów kluczy, dzięki którym ludzie trafiają na tego bloga są:
"siusiak" - no, rozumiem, było o siusiaku, wprawdzie chyba nie takim, jakiego się spodziewał ten ktoś

ale są też "zdjęcia widocznych siusiaków" (trudno, żeby ktoś szukał niewidocznych)

oraz "gołe dziewczyny z wielkimi piersiami" - o gołych dziewczynach nigdy nie było, o piersiach, wielkich czy niewielkich, również nie

Przykro mi bardzo, że tych państwa rozczarowałam.

poniedziałek, 31 marca 2014

Element tu się kręci


wracam koło 11 wieczorem na rowerze do domu przez dzielnię; otuleni mrokiem przejścia przy Szpitalu Czerniakowskim, od strony Górskiej, dwaj panowie dyskretnie spożywają
- proszę pani, pani się nie boi tak po ciemku na tym rowerze?
- a czego mam się bać?
- no, przewrócić się można albo co
- nie, jeszcze trzymam równowagę
- a, to pani?
- a, to pan?

był to mój kolega z Parku Sieleckiego, równowagę słabo już trzymający
- może panią odprowadzimy, element tu się kręci
- dziękuję, dam radę, jestem już prawie pod domem
- to my będziemy tu stać i obserwować
- bardzo szanownym panom dziękuję, jesteście moimi aniołami stróżami
- ale pani się nie obraziła, że tak zawołałem? bo trochę z kolegą popiliśmy, wiosna jest, człowiekowi się chce z domu wyjść
- skądże, tylko flaszki wyrzućcie panowie do kosza
- my zawsze do kosza, to ci młodzi rzucają, pod siebie robią, kończymy i idziemy, dobranoc pani

czwartek, 20 marca 2014

Stasiek i lalek


już po zmroku, na skwerek przychodzi mocno starsza pani, siada na ławce, mówi do siebie, potem trochę do mnie
- siedzę sobie na ławce, tak, ciepły wiatr wieje, wiosna idzie, kolejnej wiosny dożyłam, cieszyć się trzeba, tylko nie ma z kim, Staśku, Staśku, tak zawsze czekałeś na wiosnę, o, jest pani i lalek, lalek, chodź tutaj, no, chodź, kochany lalek, Stasiek kochał psy, zawsze gadał do nich, i do dzieci
- pani pozwoli mu węszyć, psy tak świat oglądają, mój Stasiek zawsze mówił, że one więcej rozumieją, niż ludzie
- lalek, zmęczyłeś się, pani mu da odpocząć, usiądzie pani obok, pogadamy, lalek złapie oddech
- mój Stasiek zawsze mówił, że psy są jak dzieci, ciekawe świata i niesforne
- pani siądzie, lalek zmęczony, odpocznie
- my dzieci nie mieliśmy, to Stasiek z dziećmi zawsze gadał, a psy mieliśmy, jak dzieci, tak je pieściliśmy, teraz za stara jestem, psa nie uchowam
- a lalek też już stary, męczy się, dyszy, pani go puści, niech sobie węszy, tyle jego
- Staśku, ciepło jest, już złoty deszcz prawie kwitnie, pani z lalkiem poszła, ale chociaż odpoczął, tak siedzę, jak zawsze na wiosnę siedzieliśmy

poniedziałek, 10 marca 2014

Wiosenne podsłuchy




Dwie mamy z dziećmi w spacerówkach:

- Nie mam na nic siły, nic mnie nie cieszy, dzień w dzień to samo, ledwie łażę, zanim się zbiorę na ten cholerny spacer, to najchętniej bym wróciła.
- Będzie dobrze, słonko świeci, wiosna idzie, z wiosną nowe możliwości.
- Pierdolę nowe możliwości, to mnie właśnie przeraża. Nie mam siły na te stare, a co dopiero na nowe.


Starsza pani z pieskiem i starszy pan bez pieska:

- Widział pan te dwie lafiryndy? To mają być spódniczki? Przygrzało im, to z gołym tyłkiem latają. A za chwilę zaczną z cyckami na wierzchu. Wstydu ani sumienia takie nie mają.
- Święte słowa, sumienia nie mają. Żeby tak się znęcać nad starszym człowiekiem, na pokuszenie wodzić?
- No wie pan! Wstyd! Typowy mężczyzna!
- Duchem, proszę pani, duchem.


Dwaj koledzy z browarem:

- Tej mojej z wiosną całkiem odwaliło. "Jak ty wyglądasz? Jak ty się na plaży pokażesz?". I, zamiast michy, jakaś, kurwa, sałatka. Mówię jej, że chłop musi mieć kawał ciała, masę musi mieć.
- Ale ty w objętość idziesz, nie w masę.

czwartek, 6 marca 2014

Dolegliwość wstydliwa


Mam dolegliwość wstydliwą. Albo myślę, że mam. Albowiem, po sezonie zimowym, jak tylko mnie zaświerzbi między palcami u stóp, podejrzewam grzybicę, błeee. Idę więc do apteki, na wszelki wypadek maść zakupić. I stoję pod elegancką apteką, próbując sobie przypomnieć nazwę specyfiku. Mam, jest nazwa!!! Wchodzę na apteczne salony, a właściwie wjeżdżam, ślizgając się na psiej kupie na podeszwie przyklejonej. Wywijam orła na kafelkach, a tu pan farmaceuta, mega przystojniak, już od drzwi, od których na psiogównie jadę, zapytuje, głosem aksamitnym, welwetowym i głębokim, czym może mi służyć. Ja mu na to, że mam dolegliwość pewną i że poproszę clemastin w maści (taka mi nazwa trudna przyszła mi do głowy). Pan, tym głosem, ach, tym głosem, oznajmia, że, jak 10 lat pracuje, to clemastinu w maści nie zna. I nagle - między oczyma naszymi przeskakuje iskra porozumienia, jednocześnie oznajmiamy, ach, nie o clemastin chodzi, o inną trudną nazwę.

- Już wiem, proszę pani, z mojej praktyki znam, to jest jedna z najtrudniejszych nazw do zapamiętania, a taka popularna rzecz. Sam czasem zapominam, poważnie.

I podaje mi clotrimazol, maść na grzybicę, najtańszą.

Wpatruję się w jego oczy, migdałowe w wykroju, normalnie ikona, omiatam klatę, pod farmaceutycznym fartuszkiem, mrrrauuu!

- Ale, proszę pana, czy ja na pierwszy rzut pana pięknych oczu wyglądam na grzybicę?

- Broń Boże, po prostu taki sezon, wszyscy podejrzewają grzybicę po zimie, lata dowiadczenia.

środa, 5 marca 2014

Popielec


Wiadomo, najlepsze imprezy są w Popielec i Wielki Piątek, w obliczu rzeczy ostatecznych. W ową Środę Popielcową, zamiast na posypanie głów popiołem "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", udałyśmy się my, cztery dzieweczki, do lokalu Kasztelanka, gdzie dawali grzane piwo z sokiem i gdzie do kibla w piwnicy wiodły schody niemal jak te odeskie, miewały na nich miejsce sceny epickie, przy których ta z "Pancernika Potiomkin" to pikuś; ach, te zjazdy akrobatyczne, wprost do stóp babci klozetowej, która przed wejściem do kibla, na piecu akumulacyjnym suszyła pokrojone w julienne marchewki i selery oraz w stanie zen dziergała skarpety na czterech drutach, mając przygotowany kubeł ze szmatą na wypadek spektakularnego pawia. Delikwentowi, który strzelił panoramiczny rzyg ze schodów, po prostu wręczała kubeł i szmatę, bez komentarza.

No, więc zamiast do kosciółka, trafiłyśmy do knajpy. Fundusze były ubogie, szczególna upadłość nie nastąpiła. Ale koło godziny 20:00 dwie dzieweczki uświadomiły sobie, że miały przynieść popiół do posypania głów rodzinie, w książeczkach do nabożeństwa. A tu już wszędzie po sypaniu. Koncepcja wykorzystania popiołu z papierosów upadła - nie ta konsystencja, nie ten kolor. Jam to, nie chwaląca się, sprawiła - jako że odebrałam byłam staranne wychowanie religijne, zaprotestowałam przeciwko użyciu popiołu z carmenów, mocnych i startów, na co tam kogo było stać.

I nagle - żarówka z "Pomysłowego Dobromira" mi się zapaliła, Adam Słodowy do mnie przemówił. Z czego albowiem robi się popielcowy popiół? Z zeszłorocznych palemek. Jedna z dzieweczek miała wolną chatę, bo, jak raz, mamusia bzykała się z narzeczonym u niego na kwadracie. Wyjęłyśmy z kolekcji wieloletniej, dekoracji całorocznej, jedną palmę z siwaka (taka ceramika, w kolorze popiołu zresztą, wszechobecna na meblościankach w PRL, nabywana w Cepelii) i spaliłyśmy w garnku na balkonie. Efekt był nader zadowalający - jedwabisty popiół, o odorze świętości. Wystarczyło go, żebyśmy sobie nawzajem głowy posypały, dla wiarygodności, i dla dzieweczek na wynos, w książeczkach do nabożeństwa "Przyjdź Panie Jezu" (oprawa biała, od pierwszej komunii). W ramach ekspiacji, za niestosowne, a wręcz świętokradcze zachowania, posypałyśmy też psa, brzydką sukę, baryłkę w kolorze kupy, na krzywych, cienkich, rozstawionych szeroko łapkach, z wyłupiastymi oczami po bokach pyska, koło uszu i tyłozgryzem. Bardzo pobożnie przyjęła akt sypania popiołem, muszę przyznać.

A kto z Państwa dziś pościł i jadł śledzia? Kto się popiołem posypał?

poniedziałek, 3 marca 2014

Tasiemka


Tasiemka newsów owija mi usta, nie mam słów.

Owija oczy, nie mam obrazów.

Gotuję obiady, wstawiam, wieszam i składam pranie.

Posuwam do przodu robotę, automatycznie i dość bezmyślnie.

Oglądam filmy o mistrzach fotografii.

Czytam blogi o tym, jak rodzą się koźlątka. O ogrodach. O remoncie zabytkowych ruin. O tym, jak kury niosą się, jak szalone.

Może uda mi się zebrać parę słów, jakieś obrazki, z tego, co poza wiadomościami. Żeby nie zwariować.

Przedwiośnie, sąsiedzi, park.

Lecz nie dziś.

czwartek, 20 lutego 2014

Barykady


Dawno, dawno temu, pod koniec lat '70, kiedy byłam w siódmej klasie podstawówki, nasz pan od polskiego, zesłany na placówkę edukacyjną wprost z kulturoznawstwa we Wrocławiu, z uwagi na zrobienie dzieciątka córce pani dyrektor mojej szkoły, zadał nam wypracowanie o wojnie. Tak ogólnie, o wojnie i co my na to. Dostałam wtedy piątkę za patetyczny apel pacyfistyczno-antyatomowy (lata '70, jakby nie patrzył), z adnotacją "dobre, ale żadne", ale to moja koleżanka została poproszona o odczytanie swojego wypracowania publicznie. Napisała o tym, co by było, gdyby nastąpiła wojna - schowałaby się z rodziną u swojej babci w piwnicy, bo babcia ma w piwnicy zapasy oraz wprawę w przeżyciu wojny w piwnicy. I tam byliby bezpieczni.

Nie tak dawno temu, nie, nie w wieku 20 lat, raczej koło czterdziestki nawet, wciąż byłam przekonana, że, jakby co, to ja idę na barykady. Że wolność wartością nadrzędną jest.

A teraz, od paru lat, nie jestem tego pewna. Nie jestem pewna, czy poszłabym na te barykady. A już absolutnie pewna jestem, że nie puściłabym na barykady moich bliskich. Nie wiem, w jaki sposób, czy zamknęłabym w szafie, w piwnicy, czy dosypałabym relanium albo innych piguł do żarcia. Byle zatrzymać w domu. Żeby byli bezpieczni.

Myślę o matkach, o rodzinach tych, którzy są na Majdanie. Nie jestem w stanie myśleć o matkach, o rodzinach, o bliskich tych, którzy zginęli. Sprawdzam newsy, czepiam się nadziei, że to się skończy. Nie wiem, jak się skończy. Ale się skończy. Że pójdę spać i, jak się obudzę, to się skończy. Zabijanie ludzi się skończy. Tak, wiem, wszystko to nie jest takie proste, potem i tak nastąpi totalna rozpierducha i burdel, ale niech chociaż skończy się to strzelanie do ludzi jak do kaczek.

Płaczę, z wściekłości i bezsilności.



czwartek, 13 lutego 2014

Kubuś



- Kubuś! Kubuś! Chodź do pani na marcheweczkę! Grzeczny chłopczyk, ładnie zajadasz.

Pytam panią, jak poznaje, że Kubuś to Kubuś.

- Każdy jest Kubuś. Pawie to Kubusie. Ale wie pani, one mnie poznają, z daleka biegną, jak idę. I ufają mi.
- Ale tylko chłopaki? Czy dziewczyny też? One jakieś takie mniej ufne.
- Dziewczyny też. W zeszłym roku, jak siedziałam na ławce, to jedna podeszła i zniosła jajko tuż przy moich butach, prawie na stopach.

Zatkało mnie i nie zapytałam, co pani zrobiła z tym jajkiem. Ja bym chyba była przerażona takim dowodem ufności. No, bo co z tym jajkiem zrobić? Zostawić? Zanieść do pawiego kurnika, jeśli taki jest? Zabrać i usmażyć jajecznicę?


Mówię pani, że w zeszłym roku zimą spotkałam pod Nową Pomarańczarnią pana, który też nawoływał pawia-Kubusia.

- Pewnie bywalec Łazienek, może mnie podsłuchał. Bo ja od lat tak je nazywam.
- A jak mają na imię dziewczyny?
- Tajemnica! Proszę przychodzić częściej, to pani się dowie.

Chyba muszę przychodzić częściej, bo chcę poznać los jajka-niepodzianki.

Hiszpańska parka chce zdjęcie z Kubusiem i jego karmicielką. Dziewczyna pyta na migi, czy pani da jej kawałek marchewki, jako wabik do zdjęcia. Kubuś, zamiast w marchewkę, wali dziobem w pierścionek dziewczyny. Pani, też na migi, tłumaczy, że Kubuś lubi błyskotki.


A z panem i pawiem z rok temu było tak:

- Kubuś! Kubuś!
Z bocznej ścieżki wychodzi pan z teczką, stawia teczkę na śniegu, wyjmuje pokrojony chleb. Rzuca chleb wszystkim schodzącym się i zlatującym ptakom, ale nie przestaje nawoływać:
- Kubuś! Kubuś!
W końcu podchodzi Kubuś, który wcześniej zajmował się czyszczeniem piór w ogonie. 
- Kubusiu, nieładnie tak, ileż mam cię tu prosić - czule wita go pan.
Pytam pana, jak poznaje, że to właśnie Kubuś.
- Bardzo prosto, proszę pani. To Kubuś poznaje mnie, a ja poznaję go po tym, że on mnie poznaje.




wtorek, 11 lutego 2014

Psiebiśniegi



Śniegi schodzą, a one, czy to w promieniach słońca czy skropione deszczem, mienią się feerią barw, bogactwem odcieni brązu. Ugier, ochra i sjena palona, czekolada, cynamon i różne natężenia koloru herbacianego, khaki, brunatny i tabaczkowy, kasztanowy i orzechowy, rudy i beżowy, mahoń i palisander. Cała paleta gówna, różnorodność form i tekstur.

Dobrze, że buty mam gumienne, łatwe do obmycia. Gorzej z psem, a najgorzej - po ciemku, bo nie widzę, którędy go wieść, żeby w te wszechobecne oznaki przedwiośnia nie wstąpił gołymi łapami.

Od lat noszę się z takim pomysłem, żeby powtykać w te kupy kwiaty z krepiny. Ach, jakże by rozkwitły podwórka, parki i trawniki. A nawet chodniki.

niedziela, 9 lutego 2014

O skokach narciarskich


Pierwszy (i ostatni) raz jarałam się skokami narciarskimi, kiedy kibicowałam Wojciechowi Fortunie. Nie jestem tylko pewna, przy jakiej okazji. Nie mógł to być historyczny skok z Sapporo, bo nie był on transmitowany w polskiej telewizji. Może to były jakieś zawody po olimpiadzie? Ale czy w 1972 czy na początku 1973? Na pewno nie później, bo jeszcze wisiała moja huśtawka w drzwiach pomiędzy kuchnią a pokojem. A była ona ważnym elementem kibicowania. Huśtałam się najwyżej, jak mogłam, niemal zahaczając stopami o lampę w pokoju, czynnie uczestnicząc w ten sposób w lotach na skoczni. I wyśpiewywałam pełną patosu pieśń  "A czyjeż to imię rozlega się sławą" o szarży pod Somosierrą, bo pasowała podniosłym nastrojem, a poza tym traktowała o skokach - "Skoczył Kozietulski". "Skoczył Krzyżanowski, jak piorun się rzucił" i tak dalej. Kiedyś ta sama pieśń stanie się przyczyną mego wielkiego upadku - ale to osobna historia.

Na razie huśtawka jeszcze wisi, ja, rozbujana, fruwam pod sufitem, razem z Fortuną i szwoleżerami lecę po medale. "Napoleon z piersi orła mu przyszpili!" A w przerwach między fruwaniem tańczę przed telewizorem, śpiewając "Zasiali górale owies", w intencji zwycięstwa. "Nie masz niepodobnej rzeczy dla Polaka!" Mam strój góralski - no, prawie góralski: czerwoną spódnicę, naszywaną u dołu kolorowymi tasiemkami, kierpce, perukę z warkoczami, w kolorze świeżo wyklutego kurczaka oraz wianek z krepiny z mikołajowej imprezy w zakładzie pracy. I korale. Niestety, nad czym zawsze bolałam, nie posiadam do kompletu aksamitnego gorsecika z haftami. Trochę mi niewygodnie w tej peruce, bo gorąco i jeździ po głowie, więc zamieniam ją na wiklinowy koszyk do święconki - jakoś tak wydał mi się odpowiednim elementem stroju ludowego. Choć trochę pije pałąk pod brodą.

Nie pamiętam, jakie to były zawody. Nie pamiętam wyniku. Ale doskonale pamiętam, jak z zapałem i w patriotycznym uniesieniu bujam się na huśtawce i tańczę do upadłego.

P.S. Oczywiście, że się cieszę ze złota Kamila Stocha.

sobota, 8 lutego 2014

A myfa mowe?

 Moja Babcia wierzyła w dobroczynny wpływ uczenia się wierszy na pamięć. Oraz dłuższych tekstów prozą. Uważała, że to dobra gimnastyka dla pamięci, od lat najmłodszych. Gdyż takie metody ćwiczenia pamięci stosowano w zakładzie wychowawczym, do którego uczęszczała czyli w przedszkolu i szkole Sióstr Nazaretanek w Wilnie. W istocie, po latach pamiętała wszystkie wierszyki i piosenki, których tam się nauczyła. Ale też potrafiła, w wieku lat 85, podać mi numer komórki mojego dalekiego kuzyna, który dwa tygodnie wcześniej usłyszała przez telefon(!). Tylko inaczej dzieliła, bo nie kumała, że pierwsze trzy cyfry to numer operatora, podawała po dwie. Oraz, z uwagi na to, że była bardzo słaba i zartretyzowna i nie miała siły utrzymać książki, uczyła się błyskawicznie nowych tekstów na pamięć, żeby móc je sobie przepowiadać, bez konieczności wysiłku ponad siły. I tak nauczyła się całego chyba Herberta, którego kochała pod koniec życia tak bardzo, jak nienawidziła Miłosza. I walczyła ze mną o tę miłość, gdyż duch był ochoczy, choć trzydziestokilkukilogramowe ciało bardzo już mdłe. Kazała powiesić sobie portret Herberta, wycięty z gazety i powiększony, na ścianie naprzeciw łóżka. Choć nie on jeden był recytowany z tej otchłani fizycznego zanikania.

Od bardzo wczesnego dzieciństwa takie właśnie ćwiczenia pamięci mi stosowała. Za co jestem niezmienie wdzięczna, bo jakoś tam łata mi to dziury w pamięci i chociaż czasem zdarza mi się pamiętać różne rzeczy.

A oto ćwiczenie pierwsze, mam rok z bardzo małym kawałkiem, wchodzę z kwestiami kotka, na bezdechu z przejęcia i wypiekami na twarzy:

Chory kotek.
Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku,
I przyszedł kot doktór: Jak się masz koteczku!
ZIE BARZO... i łapkę wyciągnął do niego.
Wziął za puls pan doktór poważnie chorego,
I dziwy mu prawi: zanadto się jadło,
Co gorsza, nie myszki, lecz szynki i sadło;
Źle bardzo... gorączka! źle bardzo, koteczku!
Oj, długo ty, długo, poleżysz w łóżeczku,
I nic jeść nie będziesz, kleiczek i basta:
Broń Boże kiełbaski, słoninki lub ciasta!
A MYFA MOWE? zapytał koteczek,
LUP S PTAFA CHOĆ MAWA UDA?
Broń Boże! pijawki i dyeta ścisła!
Od tego pomyślność w leczeniu zawisła.
 I leżał koteczek; kiełbaski i kiszki
 Nietknięte, zdaleka pachniały mu myszki.
Patrzcie, jak złe łakomstwo! kotek przebrał miarę;
Musiał więc nieboraczek srogą ponieść karę:
Tak się i z wami, dziateczki, stać może:
 Od łakomstwa strzeż was Boże!

Dodam, że kochałam się wtedy w Janku Kosie i na widok tlenionego Gajosa na ekranie telewizora wołałam w uniesieniu: JANAK! JANAK!


piątek, 7 lutego 2014

Lawerak


- Stała, taka bida, przerażona, szczeniak jeszcze malutki, w bramie płonącego domu przy Szpitalnej. A my mieszkaliśmy na Chmielnej, do ogródka u Bliklego nosiło się w czasie Powstania butelki z benzyną, coś do jedzenia. I uratowałam ją z tego płonącego domu, a potem poszła z nami do Pruszkowa. Znalazłyśmy się z babcią w transporcie, wieźli nas do Niemiec. Po drodze ktoś umarł, zatrzymali transport, żeby wynieść ciało. To był transport starszych osób i dzieci, ja już byłam wprawdzie dużym dzieckiem, miałam 11 lat. Pilnowali nas tylko banszuce. Kiedy otworzyli wagon, banszuce powiedzieli, że będą strzelać w powietrze i kto chce, niech ucieka. Więc skoczyłyśmy z babcią, ja z tym pieskiem na rękach. Przez lasy doszłyśmy do wsi, tam nas przyjęli jacyś ludzie. Dali nam najwspanialsze jedzenie, jakie pamiętam w życiu - gorące, sypkie gotowane ziemniaki. Do dziś czuję ten cudowny smak.

- Po wojnie odnaleźliśmy się wszyscy na Pomorzu. I ta suczynka była z nami. To był lawerak, seter angielski, w czarno-białe łaty. Okazało się, że jest absolutnie rasowa, czystej krwi. Nazywała się Chérie i naprawdę była naszym kochaniem. Byliśmy wtedy bardzo biedni i, choć dalsza rodzina z nas się śmiała, że zeszliśmy na psy, to w pewnym momencie naprawdę przeżylismy dzięki sprzedaży szczeniaków od niej, które zdążyła urodzić, zanim zachorowała.

- Jako pierwsza osoba w naszej rodzinie - bo pies to przecież osoba - dostała antybiotyk. Antybiotyki były wtedy absolutną nowością, dla ludzi ich nie było, ale jakoś udało się dla niej zdobyć. Niestety, zachorowała na nosówkę, czy ten atybiotyk został podany za późno, czy był nieskuteczny - nie wiadomo, w każdym razie nie udało się jej uratować. A ja od tej pory już zawsze miałam psy.

Babcia-komandos (tak nazywają ją jej wnuki) niestrudzenie rzuca piłeczkę i kije swojej czekoladowej labradorce z ADHD. Mniej więcej co pół minuty, co daje dobrze ponad 100 schylań i rzutów na godzinny (co najmniej) spacer. Mówię, że mi się arytmetyka nie zgadza, że jak to? W czasie Powstania miała 11 lat, czyli teraz ma...

- Że nie wyglądam na swój wiek? To pewnie kwestia genów, moja mama też nie wyglądała, do końca życia. Tylko że ona była piękna, ja nie jestem do niej w ogóle podobna, była prześliczną, jak to się mówi, efektowną, brunetką. A poza tym może to dlatego, że wciąż pracuję.

Babcia-komandos wykłada, pisze artykuły naukowe i książki. Nie licząc innych form aktywności zawodowej. Jest sędzią Sądu Najwyższego w stanie spoczynku. Została mianowana w roku 1989. Wcześniej nie było to możliwe.

- Wczoraj był u mnie ksiądz po kolędzie. Nie, nie z Chełmskiej, ja już podchodzę pod parafię na Czerniakowskiej. Młody człowiek, a jakoś tak dziwnie na psa reagował. Czekałam, kiedy powie "apage, satanas". A ona po prostu była ciekawa. Może i dobrze, szybko sobie poszedł.

Nigdy tego nie robiłam, ale korci mnie, żeby ponagrywać jej wspomnienia. Nie wiem, czy uda mi się ją namówić, czy to potrafię. Ale jest to Postać i chciałabym to zrobić.

niedziela, 2 lutego 2014

Świszcz, światło na oświecenie i patataj





Phil się wypowiedział w kwestii zimy. Jeszcze sześć tygodni, jak drut, w każdym razie w Ameryce Północnej. Dzień Świstaka to ja mam od Nowego Roku, z kilkoma krótkimi przerwami na nieliczne dni słoneczne. Bo ja "pamiętam tylko dni słoneczne", jak Hrabal. A reszta to Dni Świstaka, a właściwie Świszcza. Świszcz brzmi jakoś tak bardziej złowrogo. I tak w sumie na jedno wychodzi, świstaki są słodkie, ale nic, tylko siedzą i zawijają w te sreberka. W każdym razie styczeń świsnął mi koło uszu, poświstał w kominach i wywiał pamięć z głowy. Kalendarz wskazuje na to, że styczeń miał miejsce, tylko ja zupełnie go nie pamiętam. Na pewno poczyniłam w tym czasie z kwintal paszy treściwej (choć bez kulinarnych rewelacji), na pewno przejechałam się parę razy odkurzaczem, a nawet i na szmacie, bo nie ma solanki na podłodze, czyli musiałam ją usunąć, na pewno wyprałam co najmniej metr sześcienny odzieży, bo jeszcze da się wejść do łazienki, bez konieczności forsowania sterty prania. Byłam też na kilkudziesięciu spacerach z psem. Na niwie zawodowej raczej Niniwa, ruina i perzyna (pierzyna?), gdyż był to pierwszy od lat styczeń, w którym nie wisiały nade mną terminy, więc raczej się opierdalałam, nie będąc w stanie się ogarnąć (za co za chwilę zapłacę i zapłaczę). A, i z okazji karnawału, byłam na jednej domówce z dzikimi tańcami (to pamiętam).

No, bo co to za pomysł, żeby Nowy Rok był na początku stycznia? Wszystko przez Juliusza Cezara, ten marcowy termin był znacznie sensowniejszy. Ja bym nawet optowała za kwietniem. Albo i majem.

Tak, słuszne są podejrzenia o to, że cierpię na sezonowe zaburzenia afektywne. Na afekta nawet tak mi się nie rzuca, jak na pamięć. Tkwię w tych mrokach i w ciemnej dupie, zborność minus 10, pamięć średnio i krótkoterminowa minus 15. I mam na to od lat papiery. Leczenie klimatyczne doktorek uznał niegdyś za bardzo sensowną opcję. Tylko że nikt mnie nie wyśle do sanatorium na Karaibach, na ten przykład. NFZ nie refunduje.

A poza tym, że Phil dziś szukał swego cienia, to jest święto Matki Boskiej Gromnicznej. Też ze światłem związane, "światło na oświecenie pogan" i tak dalej. Pamiętam z dzieciństwa obrazek, pocztówkowego formatu, z Matką Boską Gromniczną i wilkami. Bałam się panicznie tych wilków, wyłaniających się z ciemności. Kiedy byłam chora, miałam gorączkowe sny, w których musiałam odpędzać sforę wilków, a najgorsze było to, że działo się to w kompletnych ciemnościach i walczyłam na oślep. Kijem, nie gromnicą.


Jeśli chodzi o święta, początki nowego i takie tam, pewne nadzieje pokładam w rozpoczętym właśnie chińskim czy też w ogóle azjatyckim Roku Drewnianego Konia, który ma przynieść przerwanie złej passy oraz sprzyjać podróżom. Choć różne są prognozy. Patataj, koniku, patataj. Na razie widzę tylko ślady tego, że był tu jakiś konik.

piątek, 31 stycznia 2014

Reumatyzm, grobowiec i inne opowieści


Moje życie zewnętrzne właściwie zamarło. Co do wewnętrznego - hmm, podobno wszyscy mamy jakieś robaki. Z życia zewnętrznego wydarzył się jeden spacer z psem wczoraj rano i jeden dziś wieczorem, ale dziś był to, jak mawia moja znajoma, spacer "techniczny" czyli celem dokonania jak najszybszego zrzutu. Gdyż z wczorajszego spaceru ledwie się doczołgałam do domu, tak mnie zimno usiekło i pokręciło w kolankach. Interakcja z ludzkością z dzielni uległa zamrożeniu. Jedyny jej przejaw miał miejsce wczoraj, kiedy podczas porannego spaceru zobaczyłam przy wejściu do parku moich parkowych kolegów, dokładnie to koleżankę i jej konkubenta, amatorów spędzania czasu na łonie Parku Sieleckiego, z braku zobowiązań zawodowych. Właściwie to nie zobaczyłam, tylko mój pies stanął jak wryty w pozycji powitalnej i wtedy ujrzałam jego ukochaną dziewczynę, amstafkę. Państwa poznałam po ich suce, bo chyba w życiu nie widziałam mojej koleżanki w czapce. Ani w odzieniu wierzchnim, sięgającym niżej pasa. Zwykle nosi się tak bardziej przy ciele, obcisłe rurki, kurteczka pasowana, kusa. A dziś, nie dość, że waciak za tyłek (choć w sumie też raczej przy ciele, ale jednak), to do tego na głowie coś, co wyglądało jak mały baribal, zachodzący na pół twarzy. Konkubent, który zazwyczaj chodzi z gołą głową, by nie zburzyć fryzury z przedziałkiem na żel przyklepanym z półdługich, farbowanych na skrzydło kruka kosmyków, dziś miał czapkę z dzianiny w kolorze soczyście zielonym oraz zawinięty pod nos szalik.
- To ty? - zajrzała mi pod opadającą przyłbicę koleżanka. Bo jesteśmy na "ty", z uwagi na długoletnią zażyłość naszych psów.
- Ja. Też was nie poznałam z daleka.
- To przez te czapki, a poza tym wieje w pysk i przez te łzy nic nie widać. Najważniejsze, że psy się poznały. Ale nie zostaniemy z wami, bo my już się namarzliśmy. Nie idzie wytrzymać, piwo w puszce zamarza, trzeba wracać do domu, do łóżka.

Wróciwszy do domu doceniłam, że mam pracę, którą można wykonywać w łóżku, i to bez rozkładania nóg. Skręciło mnie albowiem, jak zaznaczyłam powyżej. Smarując rozgrzewającą maścią kąsane reumatyzmem kolana zastanawiałam się, czyja to wina, ta obrzydliwa, nieprzyjazna pogoda. Odrzuciwszy usual suspects (no, bo wiadomo, czyją winą jest wszystko) uznałam, że to wina tych obrzydliwie entuzjastycznych, rześkich i czerstwych miłośników sportów zimowych i w ogóle spędzania zimą czasu aktywnie na świeżym powietrzu. Już od listopada rozpoczęli zaklinanie śniegu. Ja tam bym spokojnie się obeszła bez śniegu i mrozu. Sportów nie lubię, a zimowych w szczególności. No, więc to przez nich wszystko. Tylko dlaczego nie mogli doprecyzować tych swoich mokrych (zamarzniętych) snów i marzyć o, powiedzmy, dwóch tygodniach z lekkim mrozikiem i skrzącym się w słońcu białym puchem, bez wichru, który siecze śniegową kaszą, wymieszaną z solą i piaskiem z chodników? Może oni lubią tę formę peelingu twarzy? A w ogóle to niech spadają gdzieś pod koło podbiegunowe i tam się napawają zimą.

Dziś i tak jest odrobinę lepiej, ale wczoraj wschodni wiatr wdzierał się do chałupy przez wszystkie mostki powietrzne, aż fruwały koty z kurzu. Siedziałam w łóżku w czapce, grzałam kolana termoforem i laptopem i przypominałam sobie, jak to było, kiedy dopadał mnie reumatyzm w dzieciństwie. Zwykle działo sie to wieczorem, stawy kręciły mnie tak, że płakałam i nie mogłam zasnąć. Babcia wyjmowała wtedy z bieliźniarki w sypialni zestaw antyreumatyczny czyli bandaże, flanelki, watę i rozgrzewającą maść. Maść była w płaskich ciemoróżowych plastikowych buteleczkach, z zielonym korkiem. W zestawie był jeszcze asprocol w szklanych tutkach, ale to dla dorosłych. Babcia nacierała mi maścią kolana, czasem też kostki i nadgarstki, owijała watą, flanelką i bandażami i, żeby odwrócić moją uwagę od bolących stawów, zanim maść zacznie działać, opowiadała bajki, baśnie i różne historie. Nie czytała, licząc na to, że przy zgaszonym świetle szybciej zasnę, tylko opowiadała.

Miałam ulubiony zestaw logoterapeutyczny specjalnie na reumatyzm. Bajki (baśnie raczej) klasyczne, ale z happy endem i bez nadmiernego poddawania bohaterów kolejnym próbom. Była więc bajka o dobrej Babie Jadze. Jaś i Małgosia w tej wersji nie zostali wyprowadzeni do lasu przez zdesperowanego ojca, który nie miał już czym wykarmić potomstwa, tylko po prostu się zgubili. Baba Jaga okazywała się Babcią Jadzią, samotną staruszką, która rankiem odprowadza dzieci do zrozpaczonych rodziców, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bo dzięki oszczędnościom Babci Jadzi rodzice wydobywają się z tarapatów finansowych, zamieszkują z Babcią Jadzią, zapewniając jej ciepło ogniska domowego i opiekę. Z kolei Kopciuszek nie czeka, aż książę objedzie pół królestwa z fetyszem-pantofelkiem rozmiaru co najwyżej 34. Za trzecim balem dopada przerażonego Kopciuszka, gdy pieje kur, a wtedy zjawia się Matka Chrzestna i czar nie pryska, a na hucznym weselisku złe siostry znajdują swoich amatorów, jak to każda potwora, kiedy tylko dostosuje aspiracje do możliwości. Z kolei w Czerwonym Kapturku nie cierpi żadne zwierzę - obywa się bez rozpłatania brzucha wilkowi, gdyż wilk okazuje się mądrym psem leśniczego, a cała akcja z wilkiem jest intrygą, uknutą przez babcię i leśniczego, mającą na celu nastraszenie Kapturka, żeby beztrosko nie paplał z nieznajomymi w lesie. Wilk-pies bowiem, zarówno przy spotkaniu z Kapturkiem w lesie, jak i leżący w łóżku w babcinym czepku, mówił głosem leśniczego. Rzecz znana z filmów z gadającymi psami - dostają smakołyk, po którym oblizują się, kłapiąc paszczą, jakby mówiły. Bracia Grimm pewnie się w grobie przewracali, ale mnie te optymistyczne wersje jakoś koiły, kiedy stawy kręciły tak, że miałam ochotę podrapać je od środka.

Ale jeszcze lepsze były historie osnute wokół starych filmów, melodramatycznych i przygodowych, często jeszcze niemych. Moja Babcia była kinomanką od dzieciństwa i pamiętała każdy film, który widziała jako dziecko, z najdrobniejszymi szczegółami. Zresztą za każdym razem opowiadała te filmy inaczej, przestawiając kolejność, swobodnie łącząc wątki i postaci z różnych filmów. Najbardziej lubiłam opowieść o tym, jak to pewien maharadża zlecił architektowi z Europy wybudowanie grobowca dla swej żony, który to grobowiec wspaniałością miał przyćmić Tadź Mahal. No, więc był maharadża, jego piękna żona, która, jak się okazało, wciąż przebywała wśród żywych, architekt, jego narzeczona, powstały z martwych po latach jogin o ponadnaturalnych mocach oraz tygrys. I dramatyczna ucieczka przed maharadżą przez góry. Po latach ten akurat film zidentyfikowałam - był to "Grobowiec indyjski", ale w wersji z 1921 roku, nie w tej z lat 50 Fritza Langa. Niedawno znalazłam w internecie jego odrestaurowaną wersję, ale nie wiem, czy dam radę obejrzeć w całości, z aktorami wysmarowanymi brązową pastą, Indiami kręconymi w Berlinie w ledwie trzymających się kupy dekoracjach. Podobno efekty specjalne z joginem są niezłe. więc może się skuszę.


Były też wspomnienia z dzieciństwa - ale to oddzielny temat. Teraz tylko opowieść o małej Halusi - mojej Babci - kinomance, lat około 10. Otóż moja Babcia latała do kina nałogowo. Jak już kiedyś pisałam, zawsze powtarzała, że "Purpurowa róża z Kairu" jest o niej. Nie pamiętam, z jakim filmem związana jest ta historia. Można by, przeglądając repertuar wileńskich kin z początków lat 30, pokusić się o znalezienie odpowiedzi. W każdym razie, wraz ze swą przyjaciółką Lonią, Halusia (jako prowodyrka) dokonała czynu zuchwałego - po seansie zerwała plakaty ze swym aktualnym idolem (któż to mógł być?). Przerażone zbrodniarki, przekonane, że wszyscy widzieli ich występek, schowały się w ciemnym kącie u Halusi w mieszkaniu, by podzielić łupy (zapewne celem noszenia ich na sercu). A tu nagle - pukanie do drzwi - policja! Zbrodniarkom krew zmroziła się w żyłach, serce stanęło. Idą po nas! Zabiorą, wtrącą do tiurmy. A jaki będzie wstyd! Zwłaszcza Lonia, córka policmajstra, zamarła, wciskając się głebiej w kąt. Ojciec posadę straci, rodzina pójdzie na bruk, na żebry, dzieci - do sierocińca. Policjant, jak się okazało, przyszedł zapytać, czy ktoś nie widział żulików, którzy właśnie grasowali w okolicy oraz czy coś nie zginęło, na przykład pranie ze strychu. Ale Halusia z Lonią już zdążyły umrzeć z przerażenia w obliczu nieuniknionej po zbrodni kary.

Na wychłódłe stawy pomógł wczoraj wieczorem grzany miód pitny - poczułam, jak wigor wstępuje w moje wyziębłe członki, a krew poczyna żywiej krążyć. Pan Zagłoba jednak swoje wiedział, należy słuchać starszych i doświadczonych. A w kwestii meteo - pozwolę sobie zacytować wielkiej urody i sugestywne ostrzeżenie IMiGW na najbliższy czas:

"Wietrzna noc może być przyczyną zakłócenia snu u osób wrażliwych na bodźce atmosferyczne. W ciągu dnia województwa północno-wschodnie, wschodnie i centralne będą nadal znajdować się w zasięgu mroźnej masy powietrza kontynentalnego, co - w połączeniu z dość silnym i porywistym wiatrem - będzie kształtować bardzo silny lub silny stres zimna, stwarzającym duże prawdopodobieństwo powstania odmrożeń palców, uszu oraz twarzy. Dla tego obszaru kraju pozostaje aktualne zalecenie unikania dłuższego przebywania na otwartym powietrzu oraz szczególnej ochrony przed mrozem małych dzieci i osób w podeszłym wieku. Ekstremalnie lub bardzo zimne i wietrzne środowisko termiczne może wywoływać u meteoropatów objawy niepokoju lub drażliwości. W Polsce zachodniej i południowo-zachodniej odczucie termiczne będzie zmieniać się z bardzo zimnego na zimne. W pochmurnym, wilgotnym środowisku nasuwającego się od zachodu niżu, u meteoropatów mogą występować objawy senności i wydłużenia czasu reakcji oraz bóle".

 http://wyborcza.pl/1,75478,15381947,Paskudna_prognoza_pogody_na_weekend__Bedzie_wialo.html#ixzz2s11LQURQ


Uwaga, lokowanie produktu: miód trójniak z Biedry za 11,99 PLN pomaga na bóle oraz objawy niepokoju lub drażliwości. A także zakłócenia snu. Senność i wydłużenie czasu reakcji stają się objawami wręcz pożądanymi.

wtorek, 28 stycznia 2014

Tyle pięknych sukienek na świecie


Takie oto mądrości dziś mi podesłano, ku pokrzepieniu serc w styczniowej pizgawicy. Dzielę się więc, bo skarby to prawdziwe.

"Chodzi tutaj konkretnie o wiktymizację kobiet. Kobiety bardzo często, owszem, są ofiarami, ale głównie w sposób fizyczny lub psychiczny, ze względu na swoją delikatną konstrukcję. Tymczasem według feministek jesteśmy ofiarami zawsze i wszędzie."

No, i wszystko jasne - to te odrażające, brudne, złe i zaniedbane feministki wiktymizują kobiety, okłamując nieboraczki, że tkwią w okowach patriarchatu, nałożonych przez ojców, a potem mężów. I że są ofiarami, głównie w sposób fizyczny lub psychiczny - a w jaki jeszcze sposób można być ofiarą?

A świat jest przecież tak pięknie i dobrze urządzony. 

"Mężowie są w ogromnej ilości przypadków oparciem, przyjaciółmi i obrońcami a czasem nawet czcicielami kobiecej urody. [...] To właśnie dla kobiet, dla ich ciepła, piękna nie tylko zewnętrznego ale i wewnętrznego mężczyźni konstruują rakiety, budują domy i wieżowce, wyruszają na wojny i pracują w pocie czoła. „Mężczyzna jest głową, a kobieta jest szyją, która tą głową kręci". Zwykłe przysłowie, a ile niesie w sobie prawdy."

W zamian za te rakiety, domy i wieżowce kobiety odwdzięczają się mężczyznom swym pięknem. O ile nie są, jak feministki, pogrążone w patologicznym stanie. A jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie! 

"Dbać o siebie lubi każda kobieta. Trudno określić w jakim stanie znajduje się taka, która nie chce tego robić, ale na pewno jest to stan patologiczny. Wynika to z naszych cech, uwarunkowań, chęci podobania się otoczeniu, oraz wrodzonego wyczucia estetyki, jakie większość kobiet posiada. Kobieta chce czarować, być piękna, podziwiana przez otoczenie. Być dumą swojego ojca, brata, chłopaka czy męża. Kobiety chcą być tajemnicze, kusić nie tylko urodą ale też mądrością. Nie jesteśmy ofiarami społecznego ucisku, który nam każe dbać o siebie. My po prostu to lubimy robić. Nikt nie ogranicza naszej wolności w ten sposób. Jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie!"

Jestem już chyba kompletnie omotana przez feministyczne kłamstwa, kolejny dzień noszę się jakże niekobieco, głęboka patologia, nie zasługuję na rakietę. Ani na choćby malutki wieżowiec. Może spróbuję w takim razie być tajemnicza? To by miało szanse powodzenia, pomimo niekobiecych kreacji, a może dzięki nim, bo dziś kolejne znajome osoby nie poznały mnie na ulicy. Czyli jestem tajemnicza, jak tajemniczy Don Pedro. A może pokuszę mądrością? Ale mam kręcz szyi, która kręci głową. Tą głową. Moją głową. Więc nie kręci, chodzę z główką na boczek, wygladam raczej jak wioskowy głupek, niż jak kusicielka mądrością.

Tu całość, naprawdę polecam tę garść prostych z pozoru, lecz jakże głębokich przemyśleń. Ja byłam pod wrażeniem.

http://narodowcy.net/publicystyka/8666-kobieta-jest-zawsze-ofiara-czyli-feministyczne-klamstwa

Poza tym w głównych newsach portalu Gazeta.pl znalazła się taka oto historia, o wzdętych krowach, które tak puszczały gazy, że wysadziły oborę w powietrze. Uwaga: spoiler - krowom nic się nie stało. A przybyła na miejsce policja od razu ustaliła przyczynę wybuchu.

http://deser.pl/deser/1,111858,15347320,Stodola_wyleciala_w_powietrze__policja_szybko_wskazala.html#BoxWiadTxt

Pozostałe newsy, poza relacją z Ukrainy na żywo, dotyczyły takich rzeczy, jak błędy lekarskie, ksiądz, skazany prawomocnie za molestowanie, seryjny gwałciciel czy egzekucja, wykonana na krewnych wuja Kim Dzong Una do trzeciego bodaj pokolenia. Wzdęte krowy z happy endem chyba miały stanowić optymistyczną przeciwwagę. Tak to w każdym razie odebrałam.

niedziela, 26 stycznia 2014

Te same guziki codziennie



Po dniu siedzenia w domu i rozgrzewania wyziębłych kolanek uznałam, że jestem gotowa do zmierzenia się z żywiołami. Wkładając z rezygnacją kolejne warstwy odzienia spodniego i wierzchniego myślałam o oficerze carskim, którego historię przypomniała mi moja przyjaciółka zeszłej zimy przy okazji mojego wyrzekania na to, że zima polega na ubieraniu się i rozbieraniu i tak w kółko. A może to było dwie zimy temu? Wszystko jedno, ja wyrzekam każdej zimy. Otóż ów oficer pewnego dnia, rażony świadomością monotonii i jałowości swego życia, sprowadzającego się do tego, że codziennie rano zapina i co wieczór rozpina te same guziki tego samego munduru, palnął sobie w łeb z rewolweru z rozpaczy. Żadna z nas nie pamięta, u kogo jest ta opowieść. Jest może na sali znawca literatury rosyjskiej?

Na podwórku mój sąsiad z parteru zgarniał opad szuflą i na mój widok zakrzyknął:

- Nie solę, widzi sąsiadka, że nie solę?
- Widzę, panie Andrzeju, pięknie pan poodgarniał - nauka nie poszła w las, od lat mu truję dupę, żeby nie solił.
 - Żeby nie było, że solę, to Ten soli. Ale Tego nie ma, już od czwartku się nie pokazał. I ja za niego zapieprzam tutaj, na posesji obok i jeszcze na Stępińskiej i na Gagarina. Za 20 złoty mam tak robić? A jak go proszę, żeby dał choć na fajki, to nigdy nie ma pieniędzy. A w ogóle to wie pani co? Jak mi jeszcze raz ktoś powiesi na drzwiach kartkę, że u mnie śmierdzi, to normalnie kopnę w dupę.
- A kto powiesił?
- Pewnie Ta z Góry. Albo ta młoda nawiedzona. Że psem śmierdzi. I to kolejny raz.
- Psem faktycznie trochę śmierdzi - po prawdzie, to nawet cuchnie, ale mój pies też śmierdzi, więc tego aż tak nie zauważam, a zresztą nowy pies pachnie fiołkami w porównaniu z poprzednim.
- I jeszcze napisała, że mam nie smażyć cebuli, bo smród na całej klatce. A ja żadnej cebuli nie smażyłem. Pójdę z tym do administracji, przecież jest ta cholerna kamera na klatce, nad moimi drzwiami, niech mi pokażą, kto te kartki wiesza.

W parku w kopnym śniegu skonstatowałam, że należy do pełni zimowego rynsztunku wygrzebać stuptuty. Oraz pomyśleć o czymś na kształt puchowych jasieczków na kolana. Zwłaszcza, jak się ma psa, który na śniegu wpada w ekstazę i nie daje się wyciągnąć do domu. Już prawie mi się udało, kiedy ujrzał swoją labradorczą znajomą i z napędem na cztery łapy, wzmacnianym siłą starczego uporu, ruszył w jej stronę. Oni właściwie nie bawią się ze sobą, raczej obok siebie, bo ona jest mało interaktywna, interesuje ją tylko patyk i jest niestrudzona w aportowaniu. Jej właścicielka, mocno starsza pani, jest równie niestrudzona w rzucaniu. Dziś jednak był pewien problem, gdyż jedyny patyk w okolicy był raczej drągiem, ciężkim i mało poręcznym do rzucania. Udało mi się, pomimo wydatnej pomocy pary labradorów, przełamać drąg na dwa mniejsze, natychmiast pochwycone przez psy.


Z panią spotykamy się dość często; wiem już, że miała psy przez całe życie, poczynając od pieska, którego jako dziewczynka wyniosła z Powstania. I że po śmierci poprzedniego psa nie chciała brać kolejnego, z uwagi na swój wiek. I dopóki żył jeszcze jej kot, Asmodeusz, to skutecznie się opierała swoim dzieciom, które namawiały ją na psa. Bo Asmodeusz był już stary i nie byłby zachwycony nowym psem w domu. Ale kiedy umarł Asmodeusz, dzieci uznały, że nie ma już wymówki i że musi wziąć psa, bo bez psa energia ją rozniesie. A wnuki nazywają ją "babcia-komandos".

zbieranie chrustu na zimę


- Dbają o nas te nasze psy, żebyśmy były w formie. Gdyby nie ona, to pewnie bym dziś nie wyszła, a jest całkiem nieźle, wiatru tu nie ma, mróz zelżał, nawet blade słonko przegląda nieśmiało. Zawsze powtarzam, że psy powinno się przepisywać na receptę, dla zdrowia fizycznego i psychicznego.

przez chwilę bawili się razem, a właściwie ustalali, który kawałek drąga jest czyj
- Jak one jednak mają to upodobanie do zimy w genach. I do noszenia patyków. No, w końcu nie na darmo to retrievery. Zima i patyki to prawie równie piękna rzecz, jak woda i patyki.

Wreszcie, po jakiejś godzinie, mój pies i jego koleżanka padli i oddawali się przerabianiu patyków na pulpę drzewną. Udało mi się przekonać psa do powrotu do domu (z półdrągiem w paszczy, a jakże). Koleżanka została i z nową energią latała po patyk, który babcia-komandos rzucała niezmordowanie.


sobota, 25 stycznia 2014

Opodeldok i outfit


Dobra, poddaję się. Jest ta cholerna zima. Wczoraj jeszcze walczyłam i uznałam, że translokacja z przyjęcia dwie ulice dalej, w dodatku po tańcach (czyli po rozgrzaniu mięśni i stawów) bez dodatkowej warstwy izolującej przed zimnem jest spoko.

Nie była.

Zmarzły mi kolanka i jak dziś wykonałam przysiad, to ledwie się podniosłam. Wielokrotnie ponaciagane i teraz przemrożone stawy odmówiły posłuszeństwa. Jeden się nie zgina, drugi nie odgina. Jedno oko się nie otwiera, drugie nie domyka.

W związku z tym został odkopany dyżurny zimowy outfit. Czapka, w której wyglądam, jakby mi jakieś zwierzę wpełzło na łeb i tam skonało (ale to plastikowe zwierzę, nie ze zwłok, za to, hmm, szykowna rzecz, bo, choć z h&m za chyba pięć euro, to, z, ach, paryskiego h&m, ach, z h&m na Champs-Élysées, wprawdzie z kolekcji męskiej, z wyprzedaży pod tytułem likwidacja zapasów, ale i tak paryski szyk, i tego się trzymajmy). Spodnie, pod które włażą ze trzy pary rajtuzków, legginsów i kalesonów (bliscy zakazują mi noszenia tych spodni, najłagodniejsze komentarze: "wyglądasz w nich tak jakoś niekorzystnie"). Prawdziwa innuicka parka z Alaski, wprawdzie sporo za duża, ale tworzy izolującą przed zimnem poduszkę powietrzną. Dodam, że przygotowałam też zapas kalesonów i wszelkiej maści bielizny termicznej. A, ryjąc w głębinach szafy natrafiłam na LETNIE sukienki. Jak ja płakałam!

Oraz, element najistotniejszy, choć w outficie niewidoczny - ocieplacze na zmarznięte kolanka, takie dla staruszków, mające leczyć reumatyzm i artretyzm. Owe ocieplacze nabyłam onegdaj od pana, który pod local butcherem ma kramik ze skarpetami wełnianymi, igłami, szpulkami nici i gumą do gaci oraz różnymi przedmiotami, jak budziki, narzędzia, rozpadające sie przy pierwszej próbie użycia i inne niezbędnie w codziennym życiu drobiazgi. Zwykle okazują się niezbędne, kiedy pana z kramikiem akurat nie ma. Napisy na opakowaniu ocieplacze miały po turecku, ale z obrazkami, więc wiem, że mają właściwości lecznicze. 

zdjęcie archiwalne z roku 2012, ale to ten sam zestaw

Kolanka wysmarowałam na rozgrzanie opodeldokiem, zwanym obecnie końską maścią, ocieplacze wciągnęłam i jestem gotowa na mierzenie się z klimatem. 

NIENAWIDZĘ ZIMY!

piątek, 24 stycznia 2014

Rzeczy odzyskały cienie


Powróciła światłość, rzeczy odzyskały cienie.

Noc jest do spania, dzień - do śnienia.


Zachód słońca - do oglądania.



O, tak było.










środa, 22 stycznia 2014

A teraz rośnie tu śnieg


I co z tego, że z tyłu jest ambasada Korei Północnej? Oraz tak zwane ruskie bloki, te zamieszkałe i te opuszczone, w których jest ponoć burdel, a tak naprawdę chyba tylko kasyno. Czy inny prywatny klub do hazardowania się. I co z tego, że walają się tu śmieci, przywożone przez eleganckie paniusie, w korpo mundurkach, a czasem w odzieży dresikowej, z tych dizajnerskich dresów, szara melanżowa dzianina, kroju strukturalnego, wskazująca na poziom lub i trzy wyżej, pracę z domu, walić korpo, podjeżdżają wypasionymi brykami, myk! i woreczki siuup!. Oraz przez eleganckich panów, garniturki, lub casual dyskretna elegancja, a pod tym staranna, acz nie nazbyt ostentacyjna rzeźba, bryki większe, worki pojemniejsze, a czasem i stary materac. Zieleń wszystko zarośnie, zakryje, pochłonie. Cóż, że 1/3 zajęła ulica, po cholerę zrobiona, skoro nie ma dalszego ciągu trasy przez skarpę wiślaną. Może kiedyś będzie, pewnie niedługo. I zabudują te moje Dzikie Pola, jest już piękny projekt. Póki co - nie. Został kawałek rojstów, porośniętych mimozowymi gajami, na wysokość człowieka, winoroślą, pnącą się po drzewach, są strawberry fields, z doskonałą odmianą starodawnych ananasówek, które dziczeją, rodzą coraz mniejsze owoce, o coraz bardziej skoncentrowanym smaku. Widać ślady byłych działek - a to marcinki, a to łany mięty, a to zakwitną irysy. I są wiśniowe sady. I pozostałości plantacji porzeczek. I szkielet umarłego domu z szalejącymi bzami wokół, jak jest bzowa pora.

Są bażanty, piłujące dzioby, jakby ktoś ostrzył nożyczki, zasiadające ze zwisającymi ogonami wysoko na drzewach, a czasem pomykające w mimozowych/nawłociowych korytarzach o przedwieczerzu; niekiedy pies spłoszy stadko kuropatw albo podsypiającego bezdomnego. Bezdomni przychodzą tu też opalać kable z osłonek. Parki orientacji wszelakiej również korzystają z krzaczorów i podściółki traw jedwabistych. Nad rojstami krążą pustułki, mieszkające w ruskich blokach w kotłowniach gazowych na dachu. Krążą, krążą, i nagle - bach, pikują w dół, porywają nornicę czy kreta.

Ale teraz, tam, gdzie rosną mimozy oraz łąkowe rośłiny, rośnie śnieg. Chodzimy ostatnio częściej z psem na Dzikie Pola, bo jest chłodno, pies da radę dojść i się cieszy, lubi tam być. Kroczyć z przodu, być zwiadowcą, wiedząc jednocześnie, że człowiek, małpa wyprostowana, ogarnia sprawę z góry i z szerszej perspektywy. Ostrzega krótkim hau!, kiedy dostrzeże coś niezwykłego, pyta, czy ma zareagować. Teraz, zimą, dzieje się niewiele. Napotykamy głównie psy z ruskich bloków - zadbane, świetnie wychowane, championów wszellkich wystaw. Tych nowych nie znam, kiedyś była pudliczka brązowa, z tych największych pudli, która zgarniała  medale na wszystkich polskich wystawach za najpięknięjszego psa, była też wspaniale zbudowana, łagodna, z dziećmi chowana amstaffka Daisy ("Dejzi, zuby fe!"). Teraz są nowe, spotykają się w tych tunelach mimozowych, czasem warkną, ale walki nie ma, mijają się w mrożnej mgle, tak sobie chodzimy mimo, szadż na mimozach.