sobota, 26 października 2013

Nie-wielka włoska ucieczka - część 1



- Nie robisz zdjęcia? - spytała Joan, Kanadyjka, kończąca podróżą z mamą po Europie roczny pobyt w Londynie, którą poznaliśmy czekając w kolejce na wejście do trattorii. Właśnie wjechały na stół nasze primi, Joan i mama skrupulatnie uwieczniły swoje talerze i siebie nawzajem, w akcie posypywania kluch parmezanem..
- Nie, mało fotogeniczny ten makaron. 

Makaron z grzybowym sosem i homeopatyczną ilością trufli w istocie nie był specjalnie fotogeniczny. Nie został sfotografowany jednak nie z uwagi na niezbyt atrakcyjną prezencję (a w żółtym sztucznym świetle na zdjęciu wypadłby jeszcze słabiej, niż w rzeczywistości) ani też nie ze względu na to, że nie stanowił fascynującego tematu. Po prostu wyłączyłam tryb fotograficzny, bo przyszedł czas jedzenia. 

- Ja robię zdjęcia, bo ze zdjęciami łatwiej będzie opowiadać koleżankom - oznajmiła mama.
- A ja żeby zapamiętać, co się działo, w podróży tyle się dzieje, potem mogę pooglądać zdjęcia i spokojnie przypomnieć sobie wszystko - wyjaśniła Joan.
- Masz na myśli: "nie ma zdjęcia - nie zdarzyło się"? 
- No bo właściwie tak jest. Dlatego robię zdjęcia, żeby zapamiętać. I żeby pokazać znajomym, co się u mnie dzieje. Wrzucam na Facebooka i nie muszę opowiadać, wszystko widać.



Hmm, widać w istocie wszystko, tylko czy zawsze jest na co popatrzeć? A może byłoby prościej fotografować WSZYSTKO? Żeby potem nie żałować, że się czegoś nie sfotografowało? Oglądam zdjęcia, które zrobiłam i zastanawiam się nad tymi, których NIE zrobiłam. Nie zrobiłam zdjęcia ujścia Narwi do Wisły chwilę po starcie samolotu - a pięknie je tam widać - bo aparat był schowany, a telefon wyłączony. Wielu zdjęć nie zrobiłam, bo tysiące lepszych zdjęć zabytków Florencji czy Pizy można znaleźć w internecie. Nie zrobiłam (no, poza kilkoma) zdjęć w kościołach ani w knajpach, bo jakoś tak mi się to wydawało niestosowne. Wielu zdjęć nie zrobiłam, bo od samego przebywania w miejscu, w którym wszyscy robią zdjęcia wszystkiemu i bez przerwy odechciewa się ich robienia. Innych nie zrobiłam, bo byłam z lekka nieprzytomna - tak, syndrom Stendhala we Florencji dopada. Niezrobienia niektórych zdjęć żałuję. Co nie znaczy, że nie zdarzyło się to, co byłoby na tych zdjęciach. A może zdarzyło się właśnie dlatego, że nie robiłam wtedy zdjęć?



Dwa dni później rozmawialiśmy o szaleństwie obfografowywania wszystkiego z Saszą, Rosjaninem, którego poznaliśmy pijąc piwo na ławce na małej piazzy przy bocznej uliczce w Pizie.
- Ach, najgorsi są Japończycy. Idą tacy, gromadą, wszyscy uśmiechnięci i pstrykają tak, jakby mrugali. Oni mają aparaty i komórki zamiast oczu. Nie patrzą, tylko fotografują. Nie widzą, nie słyszą, nie czują smaków ani zapachów. Nie dotykają. Oni nie żyją, oni fotografują. Albo pozują do fotografii.


Trattoria, w której NIE zrobiłam zdjęcia makaronu, znajdowała się przy "gorszej" ulicy - dużo domów z opuszczonymi górnymi piętrami, na parterze małe spożywczaki, prowadzone przez imigrantów, pod którymi pili piwo naręczni sprzedawcy wszelkiego badziewia (przegląd kolorów skóry jak z plakatów United Colors of Benetton), kafejka internetowa, punkt z tanim dzwonieniem w świat, Money Transfer - i była oblężona.


Wraz z bandą chętnych, zarówno turystów, jak i tubylców, czekaliśmy na wejście dobre pół godziny. Miejscowi państwo, którzy tam przyszli na randkę, powiedzieli nam, że tak jest tam zawsze. Za małe, jak na Florencję, pieniądze po prostu uczciwie tam karmią. Bez szału, ale porządnie, taka domowa kuchnia. Siedzi się tam stolik w stolik, z odstępem może 20 cm, z widokiem na ciasną kuchnię, w której uwijają się dwie mammy i jeden ragazzo w wieku mocno podemerytalnym. Wszystkim dyryguje zbudowany niczym Dawid Michała Anioła wytatuowany MC z wijącymi się kędziorami, poruszający się miękko i sprężyście, jak jakiś kotowaty zwierzak - wpuszcza kolejnych wybrańców, usadza ich, podaje chleb, wodę i wino, przyjmuje zamówienia, błyskawicznie realizowane przez dwóch następnych zwierzaków z jeszcze większą ilością tatuaży, lawirujących jakimś cudem płynnie z talerzami w tej ciasnocie.

Państwo od randki wylądowali po naszej lewej stronie, Joan z mamą - po prawej, konwersacja z kolejki była więc kontynuowana, po angielsku na prawą, po włosku na lewą stronę. Tematy zdecydowanie kulinarne - czyli coś, o czym mogę rozmawiać chyba w każdym języku. Z prawą stroną ustaliliśmy, że kuchnia polska i kuchnia Kanadyjczyków o ukraińskich korzeniach są bardzo podobne, ze stroną lewą - to samo w kwestii podobieństwa kuchni polskiej i toskańskiej.

- Ale to zimowa kuchnia - zaznaczyła pani.
Zimowa? Ponad 20 stopni na dworze i zimowa?
Pani wyjaśniła, że już zimowa, bo jest październik i, jakby na potwierdzenie, wysunęła spod stolika nogi w wysokich kozakach. Gołe nogi, zaznaczę. Ale w kozakach, bo jest październik. A na stolikach lądowały pieczone golonki, eskalopki, żeberka w sosie, wielkie steki, w tym monstrualna bistecca alla fiorentina, wielkości talerza i wagi z pół kilo. Poprzedzone porcyjką makaronu, gnocchi czy ravioli. W towarzystwie odsmażanych ziemniaczków, brokułów czy fasolki szparagowej oraz szpinaku, które wszyscy hojnie polewali oliwą i posypywali parmezanem. I kolejne karafki wina, bo przecież trzeba to czymś spłukać.

Myślałam, że ja potrafię zjeść jak chłop od kosy czy inny hydraulik. Ale kiedy zobaczyłam, jak nasza zaprzyjaźniona pani, wyglądająca jak zasuszona, ze 20 kilo chudsza, 10 cm niższa i z 10 lat starsza Monica Bellucci pochłania talerz spaghetti w sosie pomidorowym (a do zrobienia scarpetty czyli wytarcia resztek sosu zużywa koszyczek chleba), następnie zarzuca wielką golonę, miskę sałatki, utopiony w oliwie szpinak i odsmażane ziemniaczki, popija pół litrem wina, a potem, jak gdyby nigdy nic, pyta, co mają w charakterze dolci i, gdy ja resztkami sił bronię się przed zapadnięciem w śpiączkę z przeżarcia, wsuwa jeszcze wielki kawał tarty, polanej słodkim syropem, to po prostu wymiękłam. Zimowa kuchnia toskańska!

 I wytoczyliśmy się we florencką noc. Dolci sobie darowaliśmy, choć podobno "tłuszcz spala się w ogniu węglowodanów".