piątek, 31 stycznia 2014

Reumatyzm, grobowiec i inne opowieści


Moje życie zewnętrzne właściwie zamarło. Co do wewnętrznego - hmm, podobno wszyscy mamy jakieś robaki. Z życia zewnętrznego wydarzył się jeden spacer z psem wczoraj rano i jeden dziś wieczorem, ale dziś był to, jak mawia moja znajoma, spacer "techniczny" czyli celem dokonania jak najszybszego zrzutu. Gdyż z wczorajszego spaceru ledwie się doczołgałam do domu, tak mnie zimno usiekło i pokręciło w kolankach. Interakcja z ludzkością z dzielni uległa zamrożeniu. Jedyny jej przejaw miał miejsce wczoraj, kiedy podczas porannego spaceru zobaczyłam przy wejściu do parku moich parkowych kolegów, dokładnie to koleżankę i jej konkubenta, amatorów spędzania czasu na łonie Parku Sieleckiego, z braku zobowiązań zawodowych. Właściwie to nie zobaczyłam, tylko mój pies stanął jak wryty w pozycji powitalnej i wtedy ujrzałam jego ukochaną dziewczynę, amstafkę. Państwa poznałam po ich suce, bo chyba w życiu nie widziałam mojej koleżanki w czapce. Ani w odzieniu wierzchnim, sięgającym niżej pasa. Zwykle nosi się tak bardziej przy ciele, obcisłe rurki, kurteczka pasowana, kusa. A dziś, nie dość, że waciak za tyłek (choć w sumie też raczej przy ciele, ale jednak), to do tego na głowie coś, co wyglądało jak mały baribal, zachodzący na pół twarzy. Konkubent, który zazwyczaj chodzi z gołą głową, by nie zburzyć fryzury z przedziałkiem na żel przyklepanym z półdługich, farbowanych na skrzydło kruka kosmyków, dziś miał czapkę z dzianiny w kolorze soczyście zielonym oraz zawinięty pod nos szalik.
- To ty? - zajrzała mi pod opadającą przyłbicę koleżanka. Bo jesteśmy na "ty", z uwagi na długoletnią zażyłość naszych psów.
- Ja. Też was nie poznałam z daleka.
- To przez te czapki, a poza tym wieje w pysk i przez te łzy nic nie widać. Najważniejsze, że psy się poznały. Ale nie zostaniemy z wami, bo my już się namarzliśmy. Nie idzie wytrzymać, piwo w puszce zamarza, trzeba wracać do domu, do łóżka.

Wróciwszy do domu doceniłam, że mam pracę, którą można wykonywać w łóżku, i to bez rozkładania nóg. Skręciło mnie albowiem, jak zaznaczyłam powyżej. Smarując rozgrzewającą maścią kąsane reumatyzmem kolana zastanawiałam się, czyja to wina, ta obrzydliwa, nieprzyjazna pogoda. Odrzuciwszy usual suspects (no, bo wiadomo, czyją winą jest wszystko) uznałam, że to wina tych obrzydliwie entuzjastycznych, rześkich i czerstwych miłośników sportów zimowych i w ogóle spędzania zimą czasu aktywnie na świeżym powietrzu. Już od listopada rozpoczęli zaklinanie śniegu. Ja tam bym spokojnie się obeszła bez śniegu i mrozu. Sportów nie lubię, a zimowych w szczególności. No, więc to przez nich wszystko. Tylko dlaczego nie mogli doprecyzować tych swoich mokrych (zamarzniętych) snów i marzyć o, powiedzmy, dwóch tygodniach z lekkim mrozikiem i skrzącym się w słońcu białym puchem, bez wichru, który siecze śniegową kaszą, wymieszaną z solą i piaskiem z chodników? Może oni lubią tę formę peelingu twarzy? A w ogóle to niech spadają gdzieś pod koło podbiegunowe i tam się napawają zimą.

Dziś i tak jest odrobinę lepiej, ale wczoraj wschodni wiatr wdzierał się do chałupy przez wszystkie mostki powietrzne, aż fruwały koty z kurzu. Siedziałam w łóżku w czapce, grzałam kolana termoforem i laptopem i przypominałam sobie, jak to było, kiedy dopadał mnie reumatyzm w dzieciństwie. Zwykle działo sie to wieczorem, stawy kręciły mnie tak, że płakałam i nie mogłam zasnąć. Babcia wyjmowała wtedy z bieliźniarki w sypialni zestaw antyreumatyczny czyli bandaże, flanelki, watę i rozgrzewającą maść. Maść była w płaskich ciemoróżowych plastikowych buteleczkach, z zielonym korkiem. W zestawie był jeszcze asprocol w szklanych tutkach, ale to dla dorosłych. Babcia nacierała mi maścią kolana, czasem też kostki i nadgarstki, owijała watą, flanelką i bandażami i, żeby odwrócić moją uwagę od bolących stawów, zanim maść zacznie działać, opowiadała bajki, baśnie i różne historie. Nie czytała, licząc na to, że przy zgaszonym świetle szybciej zasnę, tylko opowiadała.

Miałam ulubiony zestaw logoterapeutyczny specjalnie na reumatyzm. Bajki (baśnie raczej) klasyczne, ale z happy endem i bez nadmiernego poddawania bohaterów kolejnym próbom. Była więc bajka o dobrej Babie Jadze. Jaś i Małgosia w tej wersji nie zostali wyprowadzeni do lasu przez zdesperowanego ojca, który nie miał już czym wykarmić potomstwa, tylko po prostu się zgubili. Baba Jaga okazywała się Babcią Jadzią, samotną staruszką, która rankiem odprowadza dzieci do zrozpaczonych rodziców, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bo dzięki oszczędnościom Babci Jadzi rodzice wydobywają się z tarapatów finansowych, zamieszkują z Babcią Jadzią, zapewniając jej ciepło ogniska domowego i opiekę. Z kolei Kopciuszek nie czeka, aż książę objedzie pół królestwa z fetyszem-pantofelkiem rozmiaru co najwyżej 34. Za trzecim balem dopada przerażonego Kopciuszka, gdy pieje kur, a wtedy zjawia się Matka Chrzestna i czar nie pryska, a na hucznym weselisku złe siostry znajdują swoich amatorów, jak to każda potwora, kiedy tylko dostosuje aspiracje do możliwości. Z kolei w Czerwonym Kapturku nie cierpi żadne zwierzę - obywa się bez rozpłatania brzucha wilkowi, gdyż wilk okazuje się mądrym psem leśniczego, a cała akcja z wilkiem jest intrygą, uknutą przez babcię i leśniczego, mającą na celu nastraszenie Kapturka, żeby beztrosko nie paplał z nieznajomymi w lesie. Wilk-pies bowiem, zarówno przy spotkaniu z Kapturkiem w lesie, jak i leżący w łóżku w babcinym czepku, mówił głosem leśniczego. Rzecz znana z filmów z gadającymi psami - dostają smakołyk, po którym oblizują się, kłapiąc paszczą, jakby mówiły. Bracia Grimm pewnie się w grobie przewracali, ale mnie te optymistyczne wersje jakoś koiły, kiedy stawy kręciły tak, że miałam ochotę podrapać je od środka.

Ale jeszcze lepsze były historie osnute wokół starych filmów, melodramatycznych i przygodowych, często jeszcze niemych. Moja Babcia była kinomanką od dzieciństwa i pamiętała każdy film, który widziała jako dziecko, z najdrobniejszymi szczegółami. Zresztą za każdym razem opowiadała te filmy inaczej, przestawiając kolejność, swobodnie łącząc wątki i postaci z różnych filmów. Najbardziej lubiłam opowieść o tym, jak to pewien maharadża zlecił architektowi z Europy wybudowanie grobowca dla swej żony, który to grobowiec wspaniałością miał przyćmić Tadź Mahal. No, więc był maharadża, jego piękna żona, która, jak się okazało, wciąż przebywała wśród żywych, architekt, jego narzeczona, powstały z martwych po latach jogin o ponadnaturalnych mocach oraz tygrys. I dramatyczna ucieczka przed maharadżą przez góry. Po latach ten akurat film zidentyfikowałam - był to "Grobowiec indyjski", ale w wersji z 1921 roku, nie w tej z lat 50 Fritza Langa. Niedawno znalazłam w internecie jego odrestaurowaną wersję, ale nie wiem, czy dam radę obejrzeć w całości, z aktorami wysmarowanymi brązową pastą, Indiami kręconymi w Berlinie w ledwie trzymających się kupy dekoracjach. Podobno efekty specjalne z joginem są niezłe. więc może się skuszę.


Były też wspomnienia z dzieciństwa - ale to oddzielny temat. Teraz tylko opowieść o małej Halusi - mojej Babci - kinomance, lat około 10. Otóż moja Babcia latała do kina nałogowo. Jak już kiedyś pisałam, zawsze powtarzała, że "Purpurowa róża z Kairu" jest o niej. Nie pamiętam, z jakim filmem związana jest ta historia. Można by, przeglądając repertuar wileńskich kin z początków lat 30, pokusić się o znalezienie odpowiedzi. W każdym razie, wraz ze swą przyjaciółką Lonią, Halusia (jako prowodyrka) dokonała czynu zuchwałego - po seansie zerwała plakaty ze swym aktualnym idolem (któż to mógł być?). Przerażone zbrodniarki, przekonane, że wszyscy widzieli ich występek, schowały się w ciemnym kącie u Halusi w mieszkaniu, by podzielić łupy (zapewne celem noszenia ich na sercu). A tu nagle - pukanie do drzwi - policja! Zbrodniarkom krew zmroziła się w żyłach, serce stanęło. Idą po nas! Zabiorą, wtrącą do tiurmy. A jaki będzie wstyd! Zwłaszcza Lonia, córka policmajstra, zamarła, wciskając się głebiej w kąt. Ojciec posadę straci, rodzina pójdzie na bruk, na żebry, dzieci - do sierocińca. Policjant, jak się okazało, przyszedł zapytać, czy ktoś nie widział żulików, którzy właśnie grasowali w okolicy oraz czy coś nie zginęło, na przykład pranie ze strychu. Ale Halusia z Lonią już zdążyły umrzeć z przerażenia w obliczu nieuniknionej po zbrodni kary.

Na wychłódłe stawy pomógł wczoraj wieczorem grzany miód pitny - poczułam, jak wigor wstępuje w moje wyziębłe członki, a krew poczyna żywiej krążyć. Pan Zagłoba jednak swoje wiedział, należy słuchać starszych i doświadczonych. A w kwestii meteo - pozwolę sobie zacytować wielkiej urody i sugestywne ostrzeżenie IMiGW na najbliższy czas:

"Wietrzna noc może być przyczyną zakłócenia snu u osób wrażliwych na bodźce atmosferyczne. W ciągu dnia województwa północno-wschodnie, wschodnie i centralne będą nadal znajdować się w zasięgu mroźnej masy powietrza kontynentalnego, co - w połączeniu z dość silnym i porywistym wiatrem - będzie kształtować bardzo silny lub silny stres zimna, stwarzającym duże prawdopodobieństwo powstania odmrożeń palców, uszu oraz twarzy. Dla tego obszaru kraju pozostaje aktualne zalecenie unikania dłuższego przebywania na otwartym powietrzu oraz szczególnej ochrony przed mrozem małych dzieci i osób w podeszłym wieku. Ekstremalnie lub bardzo zimne i wietrzne środowisko termiczne może wywoływać u meteoropatów objawy niepokoju lub drażliwości. W Polsce zachodniej i południowo-zachodniej odczucie termiczne będzie zmieniać się z bardzo zimnego na zimne. W pochmurnym, wilgotnym środowisku nasuwającego się od zachodu niżu, u meteoropatów mogą występować objawy senności i wydłużenia czasu reakcji oraz bóle".

 http://wyborcza.pl/1,75478,15381947,Paskudna_prognoza_pogody_na_weekend__Bedzie_wialo.html#ixzz2s11LQURQ


Uwaga, lokowanie produktu: miód trójniak z Biedry za 11,99 PLN pomaga na bóle oraz objawy niepokoju lub drażliwości. A także zakłócenia snu. Senność i wydłużenie czasu reakcji stają się objawami wręcz pożądanymi.

wtorek, 28 stycznia 2014

Tyle pięknych sukienek na świecie


Takie oto mądrości dziś mi podesłano, ku pokrzepieniu serc w styczniowej pizgawicy. Dzielę się więc, bo skarby to prawdziwe.

"Chodzi tutaj konkretnie o wiktymizację kobiet. Kobiety bardzo często, owszem, są ofiarami, ale głównie w sposób fizyczny lub psychiczny, ze względu na swoją delikatną konstrukcję. Tymczasem według feministek jesteśmy ofiarami zawsze i wszędzie."

No, i wszystko jasne - to te odrażające, brudne, złe i zaniedbane feministki wiktymizują kobiety, okłamując nieboraczki, że tkwią w okowach patriarchatu, nałożonych przez ojców, a potem mężów. I że są ofiarami, głównie w sposób fizyczny lub psychiczny - a w jaki jeszcze sposób można być ofiarą?

A świat jest przecież tak pięknie i dobrze urządzony. 

"Mężowie są w ogromnej ilości przypadków oparciem, przyjaciółmi i obrońcami a czasem nawet czcicielami kobiecej urody. [...] To właśnie dla kobiet, dla ich ciepła, piękna nie tylko zewnętrznego ale i wewnętrznego mężczyźni konstruują rakiety, budują domy i wieżowce, wyruszają na wojny i pracują w pocie czoła. „Mężczyzna jest głową, a kobieta jest szyją, która tą głową kręci". Zwykłe przysłowie, a ile niesie w sobie prawdy."

W zamian za te rakiety, domy i wieżowce kobiety odwdzięczają się mężczyznom swym pięknem. O ile nie są, jak feministki, pogrążone w patologicznym stanie. A jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie! 

"Dbać o siebie lubi każda kobieta. Trudno określić w jakim stanie znajduje się taka, która nie chce tego robić, ale na pewno jest to stan patologiczny. Wynika to z naszych cech, uwarunkowań, chęci podobania się otoczeniu, oraz wrodzonego wyczucia estetyki, jakie większość kobiet posiada. Kobieta chce czarować, być piękna, podziwiana przez otoczenie. Być dumą swojego ojca, brata, chłopaka czy męża. Kobiety chcą być tajemnicze, kusić nie tylko urodą ale też mądrością. Nie jesteśmy ofiarami społecznego ucisku, który nam każe dbać o siebie. My po prostu to lubimy robić. Nikt nie ogranicza naszej wolności w ten sposób. Jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie!"

Jestem już chyba kompletnie omotana przez feministyczne kłamstwa, kolejny dzień noszę się jakże niekobieco, głęboka patologia, nie zasługuję na rakietę. Ani na choćby malutki wieżowiec. Może spróbuję w takim razie być tajemnicza? To by miało szanse powodzenia, pomimo niekobiecych kreacji, a może dzięki nim, bo dziś kolejne znajome osoby nie poznały mnie na ulicy. Czyli jestem tajemnicza, jak tajemniczy Don Pedro. A może pokuszę mądrością? Ale mam kręcz szyi, która kręci głową. Tą głową. Moją głową. Więc nie kręci, chodzę z główką na boczek, wygladam raczej jak wioskowy głupek, niż jak kusicielka mądrością.

Tu całość, naprawdę polecam tę garść prostych z pozoru, lecz jakże głębokich przemyśleń. Ja byłam pod wrażeniem.

http://narodowcy.net/publicystyka/8666-kobieta-jest-zawsze-ofiara-czyli-feministyczne-klamstwa

Poza tym w głównych newsach portalu Gazeta.pl znalazła się taka oto historia, o wzdętych krowach, które tak puszczały gazy, że wysadziły oborę w powietrze. Uwaga: spoiler - krowom nic się nie stało. A przybyła na miejsce policja od razu ustaliła przyczynę wybuchu.

http://deser.pl/deser/1,111858,15347320,Stodola_wyleciala_w_powietrze__policja_szybko_wskazala.html#BoxWiadTxt

Pozostałe newsy, poza relacją z Ukrainy na żywo, dotyczyły takich rzeczy, jak błędy lekarskie, ksiądz, skazany prawomocnie za molestowanie, seryjny gwałciciel czy egzekucja, wykonana na krewnych wuja Kim Dzong Una do trzeciego bodaj pokolenia. Wzdęte krowy z happy endem chyba miały stanowić optymistyczną przeciwwagę. Tak to w każdym razie odebrałam.

niedziela, 26 stycznia 2014

Te same guziki codziennie



Po dniu siedzenia w domu i rozgrzewania wyziębłych kolanek uznałam, że jestem gotowa do zmierzenia się z żywiołami. Wkładając z rezygnacją kolejne warstwy odzienia spodniego i wierzchniego myślałam o oficerze carskim, którego historię przypomniała mi moja przyjaciółka zeszłej zimy przy okazji mojego wyrzekania na to, że zima polega na ubieraniu się i rozbieraniu i tak w kółko. A może to było dwie zimy temu? Wszystko jedno, ja wyrzekam każdej zimy. Otóż ów oficer pewnego dnia, rażony świadomością monotonii i jałowości swego życia, sprowadzającego się do tego, że codziennie rano zapina i co wieczór rozpina te same guziki tego samego munduru, palnął sobie w łeb z rewolweru z rozpaczy. Żadna z nas nie pamięta, u kogo jest ta opowieść. Jest może na sali znawca literatury rosyjskiej?

Na podwórku mój sąsiad z parteru zgarniał opad szuflą i na mój widok zakrzyknął:

- Nie solę, widzi sąsiadka, że nie solę?
- Widzę, panie Andrzeju, pięknie pan poodgarniał - nauka nie poszła w las, od lat mu truję dupę, żeby nie solił.
 - Żeby nie było, że solę, to Ten soli. Ale Tego nie ma, już od czwartku się nie pokazał. I ja za niego zapieprzam tutaj, na posesji obok i jeszcze na Stępińskiej i na Gagarina. Za 20 złoty mam tak robić? A jak go proszę, żeby dał choć na fajki, to nigdy nie ma pieniędzy. A w ogóle to wie pani co? Jak mi jeszcze raz ktoś powiesi na drzwiach kartkę, że u mnie śmierdzi, to normalnie kopnę w dupę.
- A kto powiesił?
- Pewnie Ta z Góry. Albo ta młoda nawiedzona. Że psem śmierdzi. I to kolejny raz.
- Psem faktycznie trochę śmierdzi - po prawdzie, to nawet cuchnie, ale mój pies też śmierdzi, więc tego aż tak nie zauważam, a zresztą nowy pies pachnie fiołkami w porównaniu z poprzednim.
- I jeszcze napisała, że mam nie smażyć cebuli, bo smród na całej klatce. A ja żadnej cebuli nie smażyłem. Pójdę z tym do administracji, przecież jest ta cholerna kamera na klatce, nad moimi drzwiami, niech mi pokażą, kto te kartki wiesza.

W parku w kopnym śniegu skonstatowałam, że należy do pełni zimowego rynsztunku wygrzebać stuptuty. Oraz pomyśleć o czymś na kształt puchowych jasieczków na kolana. Zwłaszcza, jak się ma psa, który na śniegu wpada w ekstazę i nie daje się wyciągnąć do domu. Już prawie mi się udało, kiedy ujrzał swoją labradorczą znajomą i z napędem na cztery łapy, wzmacnianym siłą starczego uporu, ruszył w jej stronę. Oni właściwie nie bawią się ze sobą, raczej obok siebie, bo ona jest mało interaktywna, interesuje ją tylko patyk i jest niestrudzona w aportowaniu. Jej właścicielka, mocno starsza pani, jest równie niestrudzona w rzucaniu. Dziś jednak był pewien problem, gdyż jedyny patyk w okolicy był raczej drągiem, ciężkim i mało poręcznym do rzucania. Udało mi się, pomimo wydatnej pomocy pary labradorów, przełamać drąg na dwa mniejsze, natychmiast pochwycone przez psy.


Z panią spotykamy się dość często; wiem już, że miała psy przez całe życie, poczynając od pieska, którego jako dziewczynka wyniosła z Powstania. I że po śmierci poprzedniego psa nie chciała brać kolejnego, z uwagi na swój wiek. I dopóki żył jeszcze jej kot, Asmodeusz, to skutecznie się opierała swoim dzieciom, które namawiały ją na psa. Bo Asmodeusz był już stary i nie byłby zachwycony nowym psem w domu. Ale kiedy umarł Asmodeusz, dzieci uznały, że nie ma już wymówki i że musi wziąć psa, bo bez psa energia ją rozniesie. A wnuki nazywają ją "babcia-komandos".

zbieranie chrustu na zimę


- Dbają o nas te nasze psy, żebyśmy były w formie. Gdyby nie ona, to pewnie bym dziś nie wyszła, a jest całkiem nieźle, wiatru tu nie ma, mróz zelżał, nawet blade słonko przegląda nieśmiało. Zawsze powtarzam, że psy powinno się przepisywać na receptę, dla zdrowia fizycznego i psychicznego.

przez chwilę bawili się razem, a właściwie ustalali, który kawałek drąga jest czyj
- Jak one jednak mają to upodobanie do zimy w genach. I do noszenia patyków. No, w końcu nie na darmo to retrievery. Zima i patyki to prawie równie piękna rzecz, jak woda i patyki.

Wreszcie, po jakiejś godzinie, mój pies i jego koleżanka padli i oddawali się przerabianiu patyków na pulpę drzewną. Udało mi się przekonać psa do powrotu do domu (z półdrągiem w paszczy, a jakże). Koleżanka została i z nową energią latała po patyk, który babcia-komandos rzucała niezmordowanie.


sobota, 25 stycznia 2014

Opodeldok i outfit


Dobra, poddaję się. Jest ta cholerna zima. Wczoraj jeszcze walczyłam i uznałam, że translokacja z przyjęcia dwie ulice dalej, w dodatku po tańcach (czyli po rozgrzaniu mięśni i stawów) bez dodatkowej warstwy izolującej przed zimnem jest spoko.

Nie była.

Zmarzły mi kolanka i jak dziś wykonałam przysiad, to ledwie się podniosłam. Wielokrotnie ponaciagane i teraz przemrożone stawy odmówiły posłuszeństwa. Jeden się nie zgina, drugi nie odgina. Jedno oko się nie otwiera, drugie nie domyka.

W związku z tym został odkopany dyżurny zimowy outfit. Czapka, w której wyglądam, jakby mi jakieś zwierzę wpełzło na łeb i tam skonało (ale to plastikowe zwierzę, nie ze zwłok, za to, hmm, szykowna rzecz, bo, choć z h&m za chyba pięć euro, to, z, ach, paryskiego h&m, ach, z h&m na Champs-Élysées, wprawdzie z kolekcji męskiej, z wyprzedaży pod tytułem likwidacja zapasów, ale i tak paryski szyk, i tego się trzymajmy). Spodnie, pod które włażą ze trzy pary rajtuzków, legginsów i kalesonów (bliscy zakazują mi noszenia tych spodni, najłagodniejsze komentarze: "wyglądasz w nich tak jakoś niekorzystnie"). Prawdziwa innuicka parka z Alaski, wprawdzie sporo za duża, ale tworzy izolującą przed zimnem poduszkę powietrzną. Dodam, że przygotowałam też zapas kalesonów i wszelkiej maści bielizny termicznej. A, ryjąc w głębinach szafy natrafiłam na LETNIE sukienki. Jak ja płakałam!

Oraz, element najistotniejszy, choć w outficie niewidoczny - ocieplacze na zmarznięte kolanka, takie dla staruszków, mające leczyć reumatyzm i artretyzm. Owe ocieplacze nabyłam onegdaj od pana, który pod local butcherem ma kramik ze skarpetami wełnianymi, igłami, szpulkami nici i gumą do gaci oraz różnymi przedmiotami, jak budziki, narzędzia, rozpadające sie przy pierwszej próbie użycia i inne niezbędnie w codziennym życiu drobiazgi. Zwykle okazują się niezbędne, kiedy pana z kramikiem akurat nie ma. Napisy na opakowaniu ocieplacze miały po turecku, ale z obrazkami, więc wiem, że mają właściwości lecznicze. 

zdjęcie archiwalne z roku 2012, ale to ten sam zestaw

Kolanka wysmarowałam na rozgrzanie opodeldokiem, zwanym obecnie końską maścią, ocieplacze wciągnęłam i jestem gotowa na mierzenie się z klimatem. 

NIENAWIDZĘ ZIMY!

piątek, 24 stycznia 2014

Rzeczy odzyskały cienie


Powróciła światłość, rzeczy odzyskały cienie.

Noc jest do spania, dzień - do śnienia.


Zachód słońca - do oglądania.



O, tak było.










środa, 22 stycznia 2014

A teraz rośnie tu śnieg


I co z tego, że z tyłu jest ambasada Korei Północnej? Oraz tak zwane ruskie bloki, te zamieszkałe i te opuszczone, w których jest ponoć burdel, a tak naprawdę chyba tylko kasyno. Czy inny prywatny klub do hazardowania się. I co z tego, że walają się tu śmieci, przywożone przez eleganckie paniusie, w korpo mundurkach, a czasem w odzieży dresikowej, z tych dizajnerskich dresów, szara melanżowa dzianina, kroju strukturalnego, wskazująca na poziom lub i trzy wyżej, pracę z domu, walić korpo, podjeżdżają wypasionymi brykami, myk! i woreczki siuup!. Oraz przez eleganckich panów, garniturki, lub casual dyskretna elegancja, a pod tym staranna, acz nie nazbyt ostentacyjna rzeźba, bryki większe, worki pojemniejsze, a czasem i stary materac. Zieleń wszystko zarośnie, zakryje, pochłonie. Cóż, że 1/3 zajęła ulica, po cholerę zrobiona, skoro nie ma dalszego ciągu trasy przez skarpę wiślaną. Może kiedyś będzie, pewnie niedługo. I zabudują te moje Dzikie Pola, jest już piękny projekt. Póki co - nie. Został kawałek rojstów, porośniętych mimozowymi gajami, na wysokość człowieka, winoroślą, pnącą się po drzewach, są strawberry fields, z doskonałą odmianą starodawnych ananasówek, które dziczeją, rodzą coraz mniejsze owoce, o coraz bardziej skoncentrowanym smaku. Widać ślady byłych działek - a to marcinki, a to łany mięty, a to zakwitną irysy. I są wiśniowe sady. I pozostałości plantacji porzeczek. I szkielet umarłego domu z szalejącymi bzami wokół, jak jest bzowa pora.

Są bażanty, piłujące dzioby, jakby ktoś ostrzył nożyczki, zasiadające ze zwisającymi ogonami wysoko na drzewach, a czasem pomykające w mimozowych/nawłociowych korytarzach o przedwieczerzu; niekiedy pies spłoszy stadko kuropatw albo podsypiającego bezdomnego. Bezdomni przychodzą tu też opalać kable z osłonek. Parki orientacji wszelakiej również korzystają z krzaczorów i podściółki traw jedwabistych. Nad rojstami krążą pustułki, mieszkające w ruskich blokach w kotłowniach gazowych na dachu. Krążą, krążą, i nagle - bach, pikują w dół, porywają nornicę czy kreta.

Ale teraz, tam, gdzie rosną mimozy oraz łąkowe rośłiny, rośnie śnieg. Chodzimy ostatnio częściej z psem na Dzikie Pola, bo jest chłodno, pies da radę dojść i się cieszy, lubi tam być. Kroczyć z przodu, być zwiadowcą, wiedząc jednocześnie, że człowiek, małpa wyprostowana, ogarnia sprawę z góry i z szerszej perspektywy. Ostrzega krótkim hau!, kiedy dostrzeże coś niezwykłego, pyta, czy ma zareagować. Teraz, zimą, dzieje się niewiele. Napotykamy głównie psy z ruskich bloków - zadbane, świetnie wychowane, championów wszellkich wystaw. Tych nowych nie znam, kiedyś była pudliczka brązowa, z tych największych pudli, która zgarniała  medale na wszystkich polskich wystawach za najpięknięjszego psa, była też wspaniale zbudowana, łagodna, z dziećmi chowana amstaffka Daisy ("Dejzi, zuby fe!"). Teraz są nowe, spotykają się w tych tunelach mimozowych, czasem warkną, ale walki nie ma, mijają się w mrożnej mgle, tak sobie chodzimy mimo, szadż na mimozach.




















poniedziałek, 20 stycznia 2014

Prace sezonowe


Spotykam dziś mojego parkowego znajomego. Chodzi wzdłuż brzegu stawu, popatruje na drzewa. Wygląda jakoś nieszczególnie, odnotowuję.

- A, to pani, dzień dobry pani, ja tak patrzę, jak zdjąć moje spławiki, co się pozaczepiały o gałęzie. O, widzi pani? Tam jest jeden.
- Dzień dobry, no widzę. Ale to chyba dopiero jak mocniej zamarznie, bo jeszcze lód za cienki, żeby wchodzić.
- Parę dni mróz potrzyma, to już da się wejść. A tam był jeszcze jeden, ale albo ktoś mi go zdjął albo wiatr zwiał. Może wypłynie, jak lód zejdzie.
- Tam coś wisi, tylko chyba nie spławik, raczej błystka.

Wyciągam aparat, patrzymy przez teleobiektyw.

- Błystka. W takim razie to nie moja. Jeszcze jeden jest do zdjęcia, koło wyspy. Wie pani, takie prace sezonowe trzeba wykonać.
- Dawno pana nie widziałam. Mijaliśmy się może?
- Bo ja tu dawno już nie byłem. Jak to się mówi, wchodziliśmy w nowy rok z chłopakami. I tak się zeszło. Nie ma lekko, pani kochana, nie ma lekko w tym życiu.

sobota, 18 stycznia 2014

Powietrze inne było czyli resortowe owczarki


- A dzień dobry szanownej pani! - powitał mnie na skraju parku za kościołem pan, jeszcze nie starszy, choć i nie najmłodszy, z pieskiem.
- Dzień dobry szanownemu panu - odpowiedziałam, bo co mam na powitanie nie odpowiedzieć, choćby i nieznajomemu, a jednak jakoś znajomo wyglądającemu, gdyż pan miał w sobie to sieleckie je ne sais quoi, a poza tym - z pieskiem, więc swój z zalożenia.
- Chłopak pobrykać idzie? Ile ma lat?
- W październiku skończył 13, dziadeczek, za mocno nie pobryka.
- Morda siwa, ale jeszcze byku z niego, a poza tym co to za wiek? Ja, pani kochana, miałem dwa owczarki niemieckie, parkę, on umarł, jak miał 19 lat, a ona - 18, ale to było w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, powietrze inne było, ludzie zdrowsi byli i psy, to sobie pożyły, my wtedy z rodzicami mieszkaliśmy w jednostce w Rembertowie, i mówię pani, co rok, to prorok, no, nie co rok, było 8 miotów, po 6 i więcej szczeniaków, ludzie czekali na nie w kolejce, tatuś sobie za te szczeniaki kupił pierwszy pojazd, bo to prawdziwe owczarki niemieckie były, nie to, co teraz, te pokurcze z podkuloną dupą, piękne psy, resortowe owczarki, bo z milicyjnych psów oba, w gienach to miały, a jakie były silne i skoczne, ten mur to by jak nic na raz wzięły, o, widzi pani, kto nas patrzy? kościelna suka, jak to ja ją nazywam, nie powiem, zadbana jest, sierść błyszcząca, ten wybieg ma wcale niemały, ale ona się nudzi, od razu po pysku widać, a na plebanii tylu księży, siedzą tam i też się nudzą, wzięliby ją na spacer, coś pożytecznego zrobili, ale nie, oni z nią nie wychodzą, tylko czasem ją wyprowadza taka pani, co to w kancelarii pomaga, to i nic dziwnego, że suka się nudzi, tak wygląda sobie, albo i wyjdzie na mur, a zdarza się, że i zeskoczy, ale nie trzeba jej się bać, jest łagodna, nie to, co moje owczarki, te to ostre były, a jak mieliśmy się wyprowadzać z jednostki, to one chyba nie chciały, umarły, najpierw ona, potem on, ja bardzo przepraszam, że tak pani czas zająłem, ale ja to lubię sobie tak z kimś inteligentnie porozmawiać, wymienić poglądy, uszanowanie i miłego dnia życzę.

kościelna vel proboszczowa suka
Z lekka przytłoczona potokiem wymowy pana zastanawiałam się przez cały spacer, dlaczego jakoś jednak mi wyglądał znajomo. Wracam do domu - bingo! Mam pana w archiwach na zdjęciach z trzech kolejnych Festynów Sieleckich, w galerii typów sieleckich.

A poza tym uświadomiłam sobie, że nie tylko ja znam tubylców z widzenia. Oni też mnie znają. Ja też jestem tubylcem.

piątek, 17 stycznia 2014

Proboszczowa suka


Wdziałam z rezygnacją wellingtony i udałam się z psem do Parku Sieleckiego, celem dokonania wieczornego zrzutu. A tam - znajoma pani z pieskiem. Alejką iść się nie da, udeptana, wyślizgana, brniemy więc obrzeżem, przez stracciatellę ze śniegu i psich kup, że pociągnę temat mrożonych deserów na zimowym podłożu. Tak sobie gadamy, że wszystko płynie, że kalosze, z uwagi na koniecznośc spacerów z psami, to najpotrzebniejsze nam obuwie, że mamy po trzy pary kaloszków, że może by nabyć kolejne, bo, skoro i tak najczęściej w nich chadzamy, to niech będzie jakaś odmiana, decyzja, które dzisiaj, dobieranie pantofelków do stroju. Że idzie mróz i to wszystko stężeje. Że ciemno, nie ma oświetlenia w parku, choć od śniegu trochę jaśniej. Liczymy na to, że psy doniosą swój ciężar do Casa Rosada czyli Villi Monaco, gdzie, jakoby, wśród innych postaci ze świata znanych i bogatych, ma apartament Jose Carreras. Tam następuje iluminacja luksusu, rozświetlają się reflektorki z czujnikami ruchu przy ogrodzeniu, łatwiej psi urobek namierzyć i zgarnąć. Psy donoszą, czynią, co należy, zgarniamy, odtrąbiamy odwrót.

Przy skraju parku, na murze za kościołem, stoi duży czarny kudłaty pies i szczeka, z pozoru groźnie, bo głos ma jak kościelny dzwon. A dokładnie - suka, znam ją, mieszka w zagródce za kościołem, często wystaje na tym murze, z nudów, woła "hau!", ogonem macha, spragniona interakcji z innymi psami i w ogóle wrażeń. Czasem skacze z muru, idzie na giganta, biega po parku i okolicy, jest przyjazna wobec ludzi i psów.

Znajoma pani z pieskiem stwierdza, że coś trzeba byłoby z tą suką zrobić, bo ma kiepskie życie w tej zagródce.

- Oni ją za mało wyprowadzają na spacer, siedzi tam, zamknięta i się nudzi. Ja już interweniowałam u proboszcza, żeby może by ją gdzieś oddał, jak nie ma komu z nią wychodzić. I że po co im ten pies. A on na to, że były włamania i pies jest potrzebny, żeby pilnował. A ma wybieg, jak raz dziennie pójdzie na spacer, to wystarczy. Żal mi jej, tej proboszczowej suki, życie ma sobacze.

czwartek, 16 stycznia 2014

Czego nie wolno psom



Jak wiadomo z fejsbuka, blogów i ogólnie internetów, przyszła zima. To ja też o zimie,  kto bogatemu zabroni?

Zimę mój pies bardzo lubi, a zwłaszcza śnieg. W końcu przodków ma z Północy, latem się męczy w czarnym futrze na słońcu i ogólnie od upałów. A i dobrze prezentuje się na śniegu, tak wyraziście, wyrafinowana elegancja b&w, chiński znak w ruchu. Wprawdzie już zeszłej zimy nie wykonywał, z uwagi na wiek chyba i kondycję stawów, slalomu w salopie po śniegu czyli rzutu na bark i przesuwania ślizgiem z napędem na łapy, jak poniżej widać w materiale archiwalnym. Hmm, zawsze ta aktywność budziła moje podejrzenia, czy jednak przodkowie labradorów na tym Labradorze nie zadawali się z fokami.


Ale nadal można zimą wsuwać nos w śnieg i dmuchać, pochrupywać kawałki lodu i zmrożonego śniegu, a przede wszystkim - nawęszać się do upojenia, a że chyba wszystkie suki w okolicy mają cieczkę, upajać się jest czym. Węszy bez przerwy, a czasem zlizuje cytrynowe sorbeciki i za nic nie daje się od tej czynności odciągnąć. Zimą jest pysznie!
Czyli wiadomo.





Można też włazić w kadr oraz, korzystając z nieuwagi pani, zajętej przytykaniem sobie do twarzy jakiegoś pudełka, zażyć kąpieli w ostatnim nadającym się do tego kawałku stawu. Nic to, że trzeba pokonać strome zbocze (bo od płaskiej strony jest na wodzie to coś, na co lepiej nie włazić, bo może się zdradziecko załamać i wtedy jest słabo, jedna lekcja wystarczyła, by zapamiętać na całe życie). 





Zimą jedna rzecz jest jednak przykra - sól na ulicach i chodnikach. Dlatego w drodze powrotnej z parku zaraz za pasami wprowadziłam psa na skrawek trawniczka, gdzie leżał śnieg, a nie kryształki soli, pokrywające chodnik obok. I w tym momencie podeszli do nas dwaj panowie policjanci, którzy stali przy przejściu już kiedy szliszmy do parku, młode chłopaki, chyba nawet młodsi od młodszych aspirantów.

- Czemu pies jest na trawniku? - pyta ten niższy.

"Czemu pies szczeka, rwie się na łańcuchu?" - tak mi się jakoś automatem skojarzyło z "czemu pies". Ale na pytanie odpowiadam, grzecznie i zgodnie z prawdą:

- Ponieważ na chodniku jest mnóstwo soli, od której popękają mu łapy.

- Psom nie wolno przebywać na trawnikach.

"To zejdźcie, panowie" - już miałam na końcu języka, ale się w porę powstrzymałam, zamiast tego pytam:

- A dlaczego nie wolno?

- Bo...bo takie jest prawo!

- Jakie prawo?

- Zostaw panią w spokoju - włącza się do akcji ten wyższy - A pani nam za to powie, gdzie tu w okolicy spożywają alkohol.

Że nie pytają o lokal gastronomiczny z wyszynkiem, to pojęłam od razu, ale dlaczego "ZA TO"? Za co? Za zostawienie w spokoju?

- Bo my tu mamy praktyki i musimy się wykazać.

Co ja, jakiś konfident jestem, będę ziomali z dzielni sypać?

- Wiecie, panowie, tu są kulturalni ludzie, o tej porze nie piją.

- No właśnie widzimy, bo nam powiedzieli, że element mieszka na dzielnicy, a my już dłuższy czas tu stoimy i NIKT nawet na czerwonym nie przeszedł. 





środa, 15 stycznia 2014

...a człowiek - kaleka


Słabość mię jakaś wzięła, a może to nie słabość tylko wkurw? Albo słabość wzięła, a wkurw przyatakował i dopadł tym łacniej, żem osłabiona? W każdym razie z okazji Wielkiej Orkiestry Świętojebliwych Pomyj, które ostatnio lały się strugami, trudniej mi było na świecie. Tak, jak jest mi trudniej z okazji innych narodowych dni hejtu, jak w okolicy 11 listopada. Bo, niestety, rzecz nie jest tak prosta, jak powywalanie z listy fejsbukowych "znajomych" (o ile jeszcze jacyś do wywalenia się ostali po Święcie Niepodległości). A zresztą ja nie wywalam, "znajomi", wrzucający na fejsbuka pełne nienawiści idiotyzmy, sami mnie usuwają. Problem z tymi, których nie da się usunąć z realu. Problem w tym, że to się dzieje na tak ogromną skalę, że ci upajający się własną prawością w słusznej, ich zdaniem, nienawiści, to już nie jest margines. I jest mi trudno w takich momentach, bo boleśnie dociera do mnie z każdym narodowym świętem nienawiści to, że nie ma tu rozmowy, nie ma możliwości porozumienia. Bo wszyscy ci, którzy teraz mieli dużo radości z obrzucania Owsiaka gównem, do żadnego porozumienia nie dążą. Rozmowa nie jest możliwa, bo na jakiekolwiek argumenty są odporni. Można pokazywać sprawozdania, tłumaczyć, jak je należy czytać, można odsyłać do wyników kontroli finansowej. Nawet, jeśli się okaże, że stawiali fałszywe zarzuty, faktów do świadomości nie przyjmą. Ani ci, którzy niepokornie warzą paszę z pomyj, ani ci, którzy nią się karmią. Jest jak w tym dowcipie, kiedy to po imprezie dzwoni jeden koleżka do drugiego:

- Wiesz, stary, tak przykra sytuacja: po twoim wyjściu okazało się, że zginął mi portfel.
- Ale coś ty, chyba nie myślisz, że to ja?
- No, nie, portfel się znalazł, ale niesmak pozostał.

Gdyż nie fakty tu chodzi, tylko o to, żeby niesmak pozostał.

W jednym chórze z niepokornymi wystąpił portal, który nazywa się katolickim. I tak oto "nie daję Owsiakowi" stało się cnotą oraz elementem walki z szatanem, a sam Owsiak dołączył do grona takich książąt ciemności, jak Hello Kitty czy gender. Tak to jest, kiedy pobożność pomiesza się z bigoterią, a duchowość, sprowadzona poniżej pasa, staje się dupowością. Bez serca. I bez mózgu.

Mój Dziadek mawiał:

"Głową muru nie przebijesz. Mur jak stał, tak stoi, a człowiek - kaleka".

Przyjąwszy więc do wiadomości, że #takasytuacja#, że tak już będzie, przy każdej możliwej okazji, "Haters Gonna Hate", postanowiłam podjąć działania autoterapeutyczne, coby mnie wkurw nie zadusił. Albowiem - jak powyżej, nie ma rozmowy ani porozumienia, no, to lećcie sobie, hejterzy, jak pociski, alleluja i do przodu, ja schodzę z drogi.

W sobotę była akcja ratowania się terapią zajęciową, byle dalej od internetów. Oraz comfort foodem. Już rano poczułam bowiem jakąś wewnętrzną pustkę, w brzuchu, tak konkretnie. Zawsze to poziom wyżej, pomyślałam, widać moja duchowość to brzuchowość i trzeba o nią zadbać. Padło na gołąbki, jedzenie z dzieciństwa, kiedy wszystko było prostsze.

Mój mąż na hasło "gołąbki" wyraźnie się ożywił; nie przewidziałam jednak, że popadnie w stany ekstatyczno-hipomanijne. Na zakupach pod domem zginął na godzinę, po czym przytargał kapustę wielkości piłki lekarskiej, tej większej. Szukał jej po całej okolicy, ba, zwrócił kapustę, zakupioną w warzywniaku, kiedy w sklepie "U Brudasów" znalazł większy okaz!

Wiadro farszu narządziłam, kapustę nacięłam przy głąbie i wsadziłam do największego gara, jaki mam na stanie. Kapusta się blanszowała, a tu za oknem przez atrament na niebie przedarła się światłość i zaczął się pokaz świateł i parada chmur. No, i tak się miotałam, pomiędzy oddzielaniem azbestowymi paluszkami kolejnych warstw liści z kapuścianego łba (chyba z wodogłowiem), niczym Dennis Nilsen, kiedy w swym mieszkaniu w Cricklewood sporządzał ludzką głowiznę, a uchylonym połaciowym oknem. Co chwilę zmieniał się układ świateł i kolorów, czego za nic nie chciałam przegapić. Normalnie tu i teraz, doznania mistyczne na zmianę z kapustą.




Pokaz trwał, a ja uniesienia zaokiennością przeplatałam zawijaniem, jak ten świstak, farszu w liście. Zapakowałam wielkie jak kabany gołąbki do szybkowara i w końcówce pokazu wykonałam sos pomidorowy. Po czym, już bez konieczności latania do okna (no, dobra, daleko nie jest, może z półtora metra), poczęłam delektować się chwilą, kiedy już minęło to pobudzenie i obawa, że coś mi za oknem umknie.




Pachniało kapustą, czosnkiem i ogólnie sosem pomidorowym oraz hiacyntem, który właśnie osiągnął fazę maksymalnego rozkwitu czyli gnących się pod własnym ciężarem pał. Bardzo piękna kompozycja, zaprawdę, w sam raz pod stan mistycznych uniesień.

A kiedy otrzymałam nagrodę za swe dzieło czyli zeżarłam tyle gołąbków, że nie byłam w stanie się ruszyć, walnęłam się z tym rozkosznie ciążącym w brzuchu gołąbkowym płodem w hamaku przy choince i przespałam dwie godziny, pełne snów o mocno zawikłanej fabule i chyba w 3D.

Chwilowo pomogło.

Ale w niedzielę było szaro, z nieba waliło żabami, a z internetów - gównem. Powtórka z pożerania gołąbków tylko na chwilę rozjaśniła niebo.

W poniedziałek przyszła światłość, ale słabościowkurw trzymał, a robota nie szła. Postanowiłam więc to rozchodzić. Podobno poziom zadowolenia z życia trwale podnosi przeprowadzka w pobliże terenów zielonych. Na szczęście, nie muszę kupować krowy, żeby się mleka napić, mam trzy parki do wyboru w okolicy. Teraz wszystko to zasypuje śnieg, ale w poniedziałek było tak.



Zrzucając wkurw obeszłam Łazienki w tempie Korzeniowskiego, wyprzedzając kijkowców, biegaczy, a nawet meleksy. Po czym już spokojnie udałam się do sikorek i kowalików, sprawdziłam co u kaczek mandarynek, próbowałam nawiązać rozmowę z łabędziem, ale, jako niemy, nic nie powiedział.



Najbardziej lubię Łazienki tuż przed zachodem słońca, w dzień powszedni, kiedy ludzi jest tam niewielu, alejki niemal puste.



Mało się nie zabiłam o własne nogi, oglądają z zadartą głową takie oto wzorki:





I nagle...chmury jak góry sprawiły, że w miejscu, które znam przecież na pamięć, nie wiedziałam, gdzie jestem. Czas przestał istnieć. Myślli przestały istnieć. A z nimi wkurw.










Ci, którzy pragnęli, żebym napisała o prozie życia, a dokładnie - mojego życia - proszę bardzo, oto macie.
Pozostali chyba nie dotrwali do końca.

sobota, 11 stycznia 2014

Zielony siusiak


Moja prapraprababka Urszula była świętą. W każdym razie według kryteriów Josemarii Escrivy de Balaguera, założyciela Opus Dei, który twierdził, że kobieta zyskuje świętość po urodzeniu ośmiorga dzieci. Drogę ku świętości rozpoczęła w wieku lat 16, kiedy to została wydana za mojego praprapradziadka, będącego mocno starym kawalerem, gdyż miał naonczas koło czterdziestki. Ale najwyraźniej mógł. W okolicy osiągnięcia wymaganego dla świętości limitu (co nastąpiło dość szybko, bo tempo mój praprapra, czy raczej Priaprapra miał szalone) nieboraczkę dopadła depresja, wtedy zwana jeszcze melancholią. Z melancholii leczyć miał ją krzykun, odmiana szeptuna, stary Tatar, który zamykał się z nią w pokoju i straszliwie wrzeszczał. Taka terapia. Nie wiadomo, czy pomogła, w każdym razie droga ku świętości trwała aż do czternastego potomka. Wedle przekazów rodzinnych prapraprababka Urszula była osobą anielskiej cierpliwości i świętej dobroci. Tylko czasem miewała napady smutku. Najwyraźniej osiągnęła świętość, a i chyba palmę męczeństwa, gdyż praprapradziadek był tyranem i despotą; kiedy umarł, najmłodsze dzieci tańczyły z radości, jak te dzieci u Hrabala, co to się wzięły za rączki i tańcowały wesoło, a zapytane o powód tego świętowania odpowiadały: "Tatuś nam umarł!".

Moja Babcia od swojej babci i matki słyszała od dziecka, że "małżeństwo to męczeństwo". I nie chodziło im o męczenie się z mężem, bo one już mężów miały spoko. Oraz pierwsza dzieci sztuk jeden, druga - dwójkę. No, może moja Prababcia miewała ze swoim mężem jazdy, kiedy zamykał się na kilka dni w pokoju z dużą flaszką wódki, rewolwerem i czaszką, należącą, jak twierdził, do jego przyjaciela, który zginął za rewolucji. Może chciał z kimś pogadać w domu pełnym kobiet, które zresztą i tego towarzystwa go pozbawiły, zakopując czaszkę na cmentarzu. Zapytane o los czaszki oznajmiły: "diabeł przyniósł, diabeł porwał". Ale nie o męczeństwo z mężem im chodziło, tylko o konieczność dokonywania nudnych i, w ich pojęciu, jałowych czynności obrządku domowego. Których nie cierpiały. Moja praprababka uciekała w wiosłowanie łódką po jeziorze i dzierganie koronek (mam do dziś szal, a może obrus jej produkcji, już w dwóch kawałkach, jeszcze w jednym miałam go na sobie na szkolnym balu karnawałowym w roku 1980). Moja Prababcia z czynności domowych lubiła jedynie pieczenie bab wielkanocnych - poziom miszcz - wyrabianych w wielkich dzieżach. Może dawało jej to poczucie sprawczości, kontroli nad przemianą wręcz alchemiczną. Co rozumiem, kuchenna alchemia też mnie kręci. Jasne, robiły wszystkie te nudne, repetytywne rzeczy. Podcierały tyłki dzieciom i starcom, dbały, żeby wszyscy byli nakarmieni i oprani. Ale bez specjalnego emtuzjazmu. Podobnie moja Babcia. Gotowała gary żarcia, w domu pełnym ludzi, dbając, by nakarmić też listonoszkę, inkasenta, moje koleżanki i zastępy innych. Przewalała sterty prania i prasowania (a prasować akurat lubiła, bo czynność ta dawała Jej okazję do rozmyślań). Ale żeby widzieć w tym szansę na rowój osobisty czy kształtowanie duchowości i wzrastanie w wierze? W życiu! Nad garami układała (całkiem niezłe) wiersze, czytała po nocy, oglądała filmy, wessana w telewizor (mawiała, że "Purpurowa róża z Kairu" to o niej).

I taka była summa przekazów, którą otrzymałam - "małżeństwo to męczeństwo", "kobieta powinna mieć zawód oraz własne pieniądze". Małżeństwo stanowiło w zasadzie koniec możliwości realizowania własnych aspiracji. No, bo ktoś musiał te tyłki i nosy obcierać oraz żywić i opierać.

W wieku lat mniej więcej dziewięciu, przeprowadziwszy własne studia genderowe, uznałam, że chciałabym być chłopcem. Nie na zawsze, wtedy. Przekaz rodzinny mówił, że kobiety są mądrzejsze, wrażliwsze, wartościowsze, silniejsze i tak dalej, ale faceci mają w życiu lepiej i tyle. Uznałam, że, w każdym razie, póki co, może uda się połączyć jedno z drugim, tym bardziej, że w tym czasie dziewczynki, moje rówieśnice (czyli starsze ode mnie o rok, a nawet i dwa, gdyż ja poszłam do szkoły mając lat 5 i 9 miesięcy) są po prostu beznadziejnie nudne. Wodziły się objęte w pasie po szkolnym korytarzu, tworzyły jakieś układy i koterie, co najwyżej grały w nudną śmiertelnie gumę. A chłopcy byli fajniejsi. Bo jeszcze się bawili, w prawdziwe, wymyślane zabawy. Więc chciałam być chłopcem. Miałam krótkie włosy, chodziłam w spodniach, bawiłam się z chłopakami. Czasem było strasznie, jak mnie testowali, czy się nadaję. I ja, żeby udowodnić, że jak najbardziej, właziłam najwyżej na drzewa i takie tam.

A najbardziej zazdrościłam im siusiaków. Bo siusiak dawał wolność. Można było się odlać, gdzie się chciało. Na przykład jak się jeździło godzinami na sankach w lesie. Dziewczynkom było trudniej, wśród bezlistnych drzew były zbyt widoczne. I to rozbieranie się i wystawianie tyłka na mróz. Więc ulepiłam z zielonej plasteliny siusiaka dla dziewczynek, do sikania zimą w lesie. Wyglądał podobnie, jak to:


Niestety, mój prototyp nie sprawdził się, w kieszeni tracił kształt, na mrozie się kruszył.

Coś mi z tego zostało. Chyba jedyna role model płci żeńskiej, jaką miałam, to była Pippi Langstrumpf. I czasem tak sobie myślę, jak byłoby fajnie być takim na przykład Andrzejem Stasiukiem, wielkim gościem z mordą zakapiora, który może sobie jechać, gdzie chce i oblepiać błotniki krowimi plackami.

Nie, nie żebym trwała w męczeństwie, tak tylko sobie czasem myślę. 

piątek, 10 stycznia 2014

O sensie w wianiu


- Bo ja we wszystkim szukam sensu - oznajmił w Parku Sieleckim pan, z którym wcześniej przeprowadziliśmy typową rozmowę psiarzy czyli dwa monologi "a mój pies...". - Dobrze, że tak wieje, bo skoro nie ma mrozów, żeby tę zgniliznę przemrozić, to niech ją chociaż przewieje. I taki wiatr to ludziom głupoty z głowy wywieje.

Pomyślałam, że w sumie jest tym jakiś sens, niech wywieje różne miazmaty i głupoty.

Jednak jeśli mi wywiało głupoty z głowy, to chyba z resztkami mózgu. A poza tym przewiało ucho, od strony kaprawego oka, przez co jednostronnie ogłuchłam oraz z lekka przyślepłam, co nie należy do okoliczności ułatwiających pracę tłumacza audiowizualnego, posługującego się przecież wzrokiem i słuchem. Oraz w pewnym stopniu mózgiem, który został, jak wspomniałam, wywiany.

Żeby nie było - próbowałam walczyć. Ale mam właśnie na warsztacie program o dwóch grubych panach, którzy postanawiają się odchudzić, jedząc same dobre rzeczy. Głęboko wierzę w taką metodę odchudzania, jednak każda wzmianka o odchudzaniu powoduje u mnie napady wilczego głodu. Głodna, głucha na jedno ucho i ślepa na jedno oko, z brakiem mózgu, a w dodatku nieprzyjemnie pobudzona wyciem w kominie uznałam, że zasługuję na chorobowe. Postanowiłam dać sobie to, czego jestem warta czyli leniwie płynący czas, prokrastynację przemianowałam na slow life i jednym okiem popłynęłam w internety, by nawrzucać w ten pusty łeb.

A tam - redaktor "Ogniu-krocz-za-mną" Terlikowski rąbie siekierą (jako mężczyzna z pieńkiem) karty tarota, po jednej, oraz książkę instruktażową i ciska do kominka. No, rozumiem, czymś trzeba podtrzymać płomień domowego ogniska, tu akurat - kominka. Trochę tylko mnie zaniepokoiło jego wezwanie do powszechnego tworzenia domowych spalarni takich dzieł szatana, jak literatura ezoteryczna, z uwagi na wzmożoną emisję dwutlenku węgla do atmosfery. A mówi przecież, że to palenie to dla zdrowia.
http://wyborcza.pl/1,75478,15252613,Terlikowski_z_siekiera_i_ogniem__Tak_dziala__spalarnia.html

Następnie - księdzu jednemu spod samiuśkich Tater objawił się Baranek Boży na papierze toaletowym, co uznał za bluźnierstwo i obrazę uczuć religijnych. Jako właścicielka labradora (wprawdzie czarnego, ale zawsze) nie kupuję papieru toaletowego ze słodkim szczeniaczkiem labradorkiem na opakowaniu, cóż to za niestosowne sugestie, jakoby labradorek miał służyć do podcierania tyłka. A zresztą przecież z "Gargantui i Pantagruela" wiadomo, że najlepsza do tego celu jest gęsia szyja. Gdyż:
"Zła to praca i próżny wysiłek
Chcieć papierem czysto utrzeć tyłek"
Baranka w tym klasycznym tekście o podcieraniu zadka nie znalazłam, choć, z inwentarza żywego, wymieniono: tęgiego kocura, kurę, koguta, kurczaka, zająca, gołębia i kormorana. Nie było też szczeniaczka labradorka, ale labradorków wtedy jeszcze w Europie nie było. 
Jest taki, lokalny chyba, brand srajtaśmy - "Pupuś". To by chyba nikogo nie obrażało, choć wrażliwszych może urażać, bo bardziej toto przypomina papier ścierny, niż toaletowy. 

I jeszcze - "Piątek na ulicach Warszawy [DZIEŃ NA ŻYWO]", takie coś: "Nowy przekręt na majtki - niby do testów, a płacić trzeba". W charakterze ilustracji coś, co w swej ślepocie w pierwszej chwili uznałam za nietoperza, a okazało się być damskimi majtkami. Podpisane było nawet: "damskie majtki". Jest to opowiastka pouczająca o panu Marianie, którego niepokoi fakt, iż pewna firma, nieproszona, śle mu damskie majtki i każe sobie za nie płacić. Ale spokojnie, nie ma się co bać, może słać i tonę majtek, nie trzeba płacić ani zwracać, jak uspokaja specjalistka, nie od damskich majtek, tylko ds komunikacji Europejskiego Centrum Konsumenckiego. Nie piszą słowa o tym, czy pan Marian zastanawia się nad noszeniem owych majtek, a może to taka prowokacja genderowców? Jakby nie nosił, to będzie miał na prezenty. 

Topole na ulicy gną się straszliwie, tak się gną, że nawet cowieczorne przeloty gawronów do noclegowni dziś odbyły się bez przystanku za moim oknem, a ja się boję, że którejś się coś złamie, a wtedy przyjdą i zrobią masakrę piłą mechaniczną, bo przecież drzewa są zagrożeniem. No, to ja się pytam, gdzie tu sens w tym wianiu?

czwartek, 9 stycznia 2014

Truchło i Ten


- Sąsiadko, pamięta pani, jak mówiłam, że jest szczur w piwnicy?
- Pamiętam, dozorca miał wyłożyć trutkę.
- No właśnie! Bo ja go dawno nie widziałam.
- Ja też po Nowym Roku go nie widziałam.
- To ja jeszcze dawniej, nawet szukałam, czy gdzieś w piwnicy nie leży.
- A, szczur?
- Przecież mówię. Już z miesiąc będzie, jak go nie widziałam.
- Pewnie zeżarł trutkę i zdechł.
- Pewnie tak, tylko teraz strach schodzić do piwnicy, jak tam truchło leży, jak w jakich katakumbach.

- Kochana, nie widziałaś ciecia? - woła niejaki Marysia, sąsiad z drugiej strony podwórka.
- Naszego dozorcy? Od Nowego Roku jeszcze nie widziałam.
- Jaki tam on dozorca, cieć, a nie żaden dozorca. U jakiego dozorcy byłby trzeci dzień popsuty domofon?

- Sąsiadko - otwiera się okno na parterze - czego chciała Ta z Góry? Bo mnie też dziś zaczepiała, ze szczurem.
- Właśnie o szczurze mówiła, że pewnie zdechł w piwnicy, bo go dawno nie widziała.
- Ja też go dawno nie widziałem. Chciała, żebym szukał, ale co ja będę jej szczura szukał. Ale może poszukać, bo jak zacznie trupem śmierdzieć, to dopiero będzie. Jak Ten przyjedzie, to poszukamy. A co Marysia chciał?
- No właśnie o dozorcę pytał, bo mają zepsuty domofon.
- Mówię, Ten się opierdala, nie pokazuje się, tylko ja muszę za niego sprzątać, bo potem drze mordę. Niech sobie sam szczura szuka, trutkę on kładł, to niech teraz szuka.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Wieczór Trzech Króli



Idę na wieczorny spacer z psem. Z naprzeciwka mama wiedzie niewiniątko, lat na oko z 5.
- Chcę chipsy - oznajmia niewiniątko spokojnie, acz stanowczo.
- Nie ma chipsów, sklepy pozamykane, są święta.
- Ale ja chcę chipsy - ton wyżej, pobrzmiewa nerw.
- Przecież mówię, że nie ma chipsów.
- Całe święta nie było chipsów - foch - Święta to kupa.

Spoglądam na niewiniątko z niejaką sympatią, najwyraźniej nie przecenia magii świąt. I wtedy...

- Chcę chipsy. Chcęę chiipsyyy! Chiiipsyyy! Chiiipsyyyyyy chcęęęęę! - wchodzi w wibracje, słychać drżenie szyb, tylko bębenka mu brakuje.
- Chiiiiipsyyyy! Chcęęę chiiipsyyyy! - taniec świętego Wita.
- Yyyyyyyyy! Yyyyyyyyyy! - opad na glebę, drgawki się nasilają, ręce i nogi młócą powietrze, niewiniątko toczy ślinę, smarki i łzy; mam ochotę zasugerować mamusi pójście na stację Orlenu, coby utulić te zemdlone łkaniem usteczki wielką paczką chipsów, bo uciec szybko od tych dźwięków nie mogę, mój pies jest staruszkiem, wolno chodzi.

Czasem myślę, że ten Herod to był mądry król.

https://www.youtube.com/watch?v=nojWJ6-XmeQ


sobota, 4 stycznia 2014

Wolne jest czyli podsłuchy


- Jak po Sylwestrze?
- Jak zwykle.
- Czyli jak zwykle.

- I wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku!
- Już był przecież, 1 stycznia.
- Ale trwa! I niech jeszcze potrwa! Wolne jest.

- Zadzwonił do mnie z życzeniami.
- I co?
- No, to mu powiedziałam.

- Byliście?
- Byliśmy. Chlali, strzelali.
- To tak, jak u nas.

- Co na to Aśka?
- Że to rok ostatniej szansy.
- Rok temu to samo mówiła.

- Jakoś nie czuć, że to Nowy Rok.
- To przez pogodę.
- Bo zimy nie ma.

- Bał się?
- Ale jak, szczał pod siebie, Sylwester w łazience.
- Zajebać chujów, co strzelają.

- Napiłem się, zadzwoniłem i zaprosiłem wszystkich.
- I przyszli?
- Chwilę po północy, chyba z 50 osób.

środa, 1 stycznia 2014

Raz jajko, raz...





Stary rok się zakończył światłością, nowy zaczął na szaro. Po tej rozpuście na finiszu, nowiuteńki roczek wypadł blado. Cóż, raz światłość, raz szarość. Raz jajko, raz...

W dzieciństwie jeździłam z Dziadkiem na wczasy. Do ośrodka wczasowego w lesie, nad jeziorem, z małymi, z lekka zatęchłymi domkami. Jeździliśmy tam w czerwcu, jeszcze przed sezonem, i zwykle poza nami w całym ośrodku było może ze dwóch dziadeczków wędkarzy. Święty spokój, dziura zabita dechami, sklepik GS-u otwarty przez parę godzin dziennie, kawałek od ośrodka tartak i kilka chałup. Do jednej z nich chodziliśmy po mleko i jajka. Przy okazji którejś takiej wyprawy Dziadek, który uwielbiał mnie wkręcać w różne bajki, wytłumaczył mi, w jaki sposób nie dopuszcza się do tego, żeby kury znosiły jajka, gdzie popadnie. Otóż należy o stałej porze, rano, przed wypuszczeniem kur z kurnika, każdą po kolei włożyć do specjalnej formy. Kiedyś takie formy były drewniane, teraz częściej są plastikowe. Forma składa się z dwóch rozsuwanych skorup, wyprofilowanych w kształt kury, zamontowanych na stojaku, ze śrubami z boków. Wkłada się kurę do środka i śrubami z boków delikatnie dokręca, tak, by te skorupy lekko ścisnęły kurę. Podstawia się rękę i kura znosi jajko. Można, oczywiście, całą operację przeprowadzić bez formy, co się nazywa macaniem kur, jak wiadomo, ale w formie jest wygodniej, bo kura się nie wyrywa. 
Wiedziałam już z doświadczenia, że okazywanie kurze miłości za pomocą uścisków kończy się obsraniem, zapytałam więc, czy nie ma ryzyka, że zamiast jajka zniesie gówno.
- Raz jajko, raz gówno, jak to w życiu - stwierdził Dziadek. 


Raz jajko, raz gówno, taka prawda, ale w 2014 życzyłabym sobie jednak więcej jajek, niż w 2013. I nie tylko o dni słoneczne mi chodzi. A zamiast kur na obrazku są kaczki w światłości, na dobrą wróżbę, na szczęscie.