poniedziałek, 30 grudnia 2013

Urodziny i sporty ekstremalne



Otóż jak ma się urodziny w ostatni dzień roku, to jest trudniej. Wam, robaczki, licznik bije i odmierza upływ lat w kalendarzu, a mnie to niejako podwójnie mocno. I dlatego zwykle pod koniec roku coś mi odwala, czuję nagłą, a przemożną potrzebę zmian, przemian, fikołków. Już, już mnie kusiła radykalna zmiana fryzury, ale to ćwiczyłam - raz postanowiłam zostać blondynką, w głębokich latach '80, a właściwie to w końcówce, rok '88, została zakupiona w Pewexie farba L'Oreal (wtedy jeszcze nie "jesteś tego warta"), w zakładzie fryzjerskim na Grochowskiej nałożona wieczorem 30 grudnia, do domu wróciłam wstrząsana szlochem, z blond watą cukrową do pasa. Watę zmoczyłam, wcisnęłam beret na łeb i pognałam, łkając, do mojej koleżanki, która regularnie farbowała włosy i zawsze miała jakieś zapasy farb. Miała, pół tubki Londy w kolorze chyba mahoń. Było mi ganz egal, byle nie ta blond wata. Efekt na jeszcze chodzącym odbarwiaczu? Karminowe pasma na niemal bieli, fryzura biało-czerwona, jak tęcza patriotyczna. No, to przez jakiś czas byłam niezmiernie stylowa i awangardowa, do fryzu została dodana karminowa szminka (ach! gdzie ten odcień? Bourjois już go nie produkuje!) oraz szalik w stosownym kolorze. Innym razem opitoliłam z długiego na bardzo krótko.

Postanowiłam powstrzymać te końcoworoczne i przedurodzinowe zapędy i, w zamian, wybrałam się w miejsce nieznane. Miało być spoko, wyjście na dach i oglądanie panoramy Warszawy.
Tylko nikt mi nie powiedział, że na dach trzeba się wspiąć na wieżę (dobra, wieżyczkę, ze 3 piętra wysokości), ślimakiem, bez poręczy, za to z wiązką kabli elektrycznych w miejscu, gdzie można by się czegoś uchwycić. Obrazek powyżej pokazuje ten łatwiejszy moment, na samej końcówce, wcześniej były schodki murowane, dużo trudniejsze do pokonania.

Czy można mieć lęk wysokości i klaustrofobię naraz? Można. Jeśli trzeba wejść na wieżyczkę schodami, których forsowanie przypomina pokonywanie komina w jaskini. Z pochyloną głową,bo jest tak nisko. I ciasno. I z zakrętami schodów, tak, że ma się wrażenie obracania wokół własnej osi. Na tej 1/4 usiadłam w wykuszu przy zamurowanym oknie i oznajmiłam, że jeśli nie wykują mi tu otworu do świata, światła i powietrza, to ja tu już zostaję. Rzygać mi się chciało, prawdziwie i konkretnie, dusiłam się klaustrofobicznie, jednocześnie mając poczucie wznoszenia się na wysokość, a zarazem wiedząc, że wyzwolenie z tego duszenia oznacza wlezienie na jakąś chwiejną platforemkę i konfrontację z przestrzenią.

Ale - jak to? Ja? Zostaję? A panorama? Oraz - kto mnie stąd zniesie, jak już umrę i wyschnę, jak mumijka?
Ideologii mi trzeba było, jak zwykle w takich sytuacjach. Ideologią w fobię.

Uznałam, że to takie symboliczne wydarzenie, takie przekraczanie siebie, sport ekstremalny, przejście inicjacyjne, prowadzące ku ponownym narodzinom, dzień przed urodzinami, że się inicjacyjnie przecisnę, choć w odwrotnym kierunku, bo ku górze, i że to mnie ku nowemu wyzwoli.

Łykając pawia pięłam się w górę, zaliczając przystanek na strychu, pełnym starych map, połamanych mebli i woniejących potem kufajek robotników.

Wylazłam.

Zobaczyłam.

Umarłam ze strachu, stojąc na maleńkim tarasiku, z jamą w dół ziejącą.

I co? Wrócę tam.










A wieżyczka? Ot, taka, wcale nie ogromna.




sobota, 28 grudnia 2013

Szampana nie będzie


Odpinam rower, a tu do mnie macha przez szybę sąsiad z parteru. Podciąga koszulę, pokazuje bandaż elastyczny. Już zaczyna rozpinać spodnie, ale postanawia jednak opowiedzieć całą historię bez dalszego demonstrowania (na szczęście), otwiera okno.
- Sąsiadko, całe święta byłem na Stępińskiej w szpitalu. Trzy żebra złamane, biodro stłuczone.
- Tak, wiem, mąż rano mówił. Ale jak to się stało, panie Andrzeju?
- Tu, w przedpokoju, na dywaniku pojechałem, jak wyrżnąłem, to pierwszą gwiazdkę w Wigilię zobaczyłem już w południe.
- Na trzeźwo tak?
- A jak inaczej aż tak? Zostawili mnie na obserwację, czy z głową wszystko w porządku, bo też przygrzmociłem. Ale z głową chyba dobrze, tylko te żebra, to ze dwa-trzy miesiące będą boleć. Najgorsze, że szampana nie będzie, bo dali antybiotyki na to stłuczenie i przeciwbólowe.
- Szampana? - pan Andrzej bowiem na konesera Dom Perignon nie wygląda.
- No, tak się przecież mówi, że szampan na Sylwestra. Nie o szampana się rozchodzi, tylko o całokształt. Taki pech właśnie teraz!

środa, 25 grudnia 2013

"Nie wiem, czy wiem, co to jest cud"



Z całą pewnością nastąpił triumf światłości nad mrokiem. I to jaki!
I zakwitła forsycja, w sam raz na święta.
Ale na TE święta????!!!!
Kiedy Ksawery pędził połamane z okazji remontu rur na Swerze Chorwackim gałęzie forsycji, przytargałam cały pęk, no, i poza choinką mam taki bukiet. Biorąc pod uwagę pogodę, tak się zastanawiałam, czy pisanki malować.
Ale nie, zostały wykonane dekoracje i dania stosowne, jak pierniczki by dziecko&przyjaciele oraz moje pierożki z kapustą z grzybami, nie całkiem tradycyjne, bo pieczone, ale już teraz tradycyjne, tradycję bowiem należy ożywiać i odświeżać, inaczej skostnieje i stężeje, stając się nie więzami, lecz okowami.



Niemniej nadal trwam w zadziwieniu i zachwycie tą światłością. I nie grudniową pogodą. A zarazem mam świadomość, że jest ona dana na chwilę, że zima pewnie jeszcze przyjdzie i da nam w kość. Że to, co się dzieje, jest ulotne i zachwycające oraz zachwycająco ulotne. Że to prezent niezwykły.

"Latami wydawało mi się, że życie jest bezsensowne i udręczające, ale niedawno odezwał się gen transferu i przechodzę do grupy zachwyconych, której kiedyś szczerze nie znosiłem. Wszystko wydaje się rzeczą istotną, wartą uwagi, którą warto pisaniem zatrzymać.[...] W tym momencie życia mam tak ekstatyczne usposobienie, że mogę gadać infantylnie."

Z wywiadu z Jerzym Pilchem "Szynka pod choinką i inne prezenty" w ostatnim TP http://tygodnik.onet.pl/szynka-pod-choinka-i-inne-prezenty/nvh11.  

Też przeszłam do tej grupy, której również nie znosiłam, bo mi się zdawała, no, właśnie, infantylna. Zachłannych na zachwyt i jego zatrzymywanie, w taki czy inny sposób. Zachwyt chwilą, słowem, obrazem, sytuacją. Kaczkami mandarynkami w Łazienkach i tekstami moich sieleckich sąsiadów. Ale, co tam, w dupie mam, najwyżej będę infantylna. A jakież to przyjemne!

Ostatnio ciężko było o zachwyty, wszystko pędziło, trudno było dostrzec, a co dopiero się zachwycić. 

"Cicha noc, święta noc,
Pastuszkowie u swych trzód
Biegną wielce zadziwieni
Za anielskim głosem pieni
Gdzie się spełnił cud,
Gdzie się spełnił cud".

Tego Wam z okazji świąt życzę - dostrzegania i zatrzymywania cudów.
I odpocznijcie pod choinką w ciszy, choć trochę, jako i ja czynię.



sobota, 21 grudnia 2013

Najkrótszy dzień w roku

 Najkrótszy dzień roku, a tyle się działo. Tak, nadal mam zasyfiony aparat, wyczyszczę w ramach postanowień noworocznych.

Starszy pan, z którym karmiliśmy z ręki słonecznikiem sikorki (bogatki i modraszki) oraz kowaliki pokazał mi coś ciekawego.
- Kowaliki to spryciarze. Przylatuje taki, bierze ze 4 ziarenka i niesie na drzewo, upycha pod korę na zapas. Tylko one tak robią, sikorki nie.
W istocie, sikorki przylatują na moment, chwytają jedno ziarno, a kowalik wczepia się łapkami jak gałązki w dłoń, nabiera kilka ziaren i zanosi  do spiżarni.
- A wie pani, że sójki też tak przylatują na rękę? Czasem siadają, taką sójkę to dopiero się czuje, ciężka jest. A czasami tylko w locie chwytają. Ale nie wszystkie dają się karmić z ręki, dziś były dwie, które się tylko dopominały, żeby rzucić, ale na rękę nie przyszły. No, i sroki, ale nie w Łazienkach. Do mojego kolegi taka przychodziła na działkę, buszowała mu po domku, stukała dziobem w szybę, żeby wpuścić. Tylko trzeba było uważać, żeby nie zostawić nic błyszczącego, bo kradła. Jak on to mawiał: "Żeby własna sroka człowieka okradła!"
- O, patrzy pani, nornica tu szura. Ona zbiera te ziarna, które ptakom spadły.
- Dużo zwierząt żyje przy człowieku. Takie dziki, to już są całkiem bezczelne. Na Bielanach czekały przy przystanku, pod szkołą, jak dzieci wracały po lekcjach. Wiedziały, w jakiej porze przyjść. Bo te dzieci im oddawały kanapki, wiadomo, jak to dzieci, matka da kanapkę, dziecko nie zje, a potem się boi, że matka nakrzyczy, jak do domu przyniesie niezjedzoną. I one tam siedziały i czekały, kiedy dzieciaki wracały ze szkoły.
- Ja widziałam, jak wieczorem kuny z Łazienek przebiegały przez Gagarina, żeby buszować po śmietnikach. I jeże mam na podwórku, też wychodzą po zmroku.
- Tak, kuny przychodzą do mnie na śmietnik, tam ze sklepu różne rzeczy wyrzucają. Sama pani widzi, ta natura jest obok, pod nosem, tylko trzeba ją zobaczyć.





























środa, 18 grudnia 2013

Wątki na ławce


- Murzyn się wprowadził na moją klatkę.
- U mnie dwóch mieszkało. Ale już się wyprowadzili. Coraz więcej ich w okolicy.
- Ciekawe, czy ten, no, Mandela będzie miał swoją ulicę w Warszawie.
- Ja kiedyś na Lumumby mieszkałem.
- Czyli na Płockiej?
- Na Płockiej na Lumumby. Jak tam była Lumumby. Będzie ze 20 lat, jak już nie ma.
- Na Płockiej leżałem w szpitalu.
- A wiecie, że Staszek jest w szpitalu?
- Na Płockiej?
- Nie, na Stępińskiej.
- Ludzie odchodzą.
- Ale Staszek tylko na obserwacji, wypiszą go przed świętami.
- Zobaczycie, śniegu na święta nie będzie.
- Na każdego przyjdzie jego czas.

I tak trzej panowie na ławce w Parku Sieleckim podawali sobie kwestię po kwestii, przeplatali swobodnie wątki,  równie płynnie, jak podawali sobie flaszeczkę 0,2, przeplatając popitką we wściekle różowym kolorze.

wtorek, 17 grudnia 2013

O miłości na Sielcach


Taka glossa do poprzedniego wpisu, choć nie wiem, kto się wypowiedział: Ale się wypowiedział..A propos.

Sielce, Dolny Mokotów. Noc. Pełnia. Za oknem. Skowyt: Tyyy kuuurwooo, wróć do mnieeee!

Miłość ważną rzeczą tutaj jest. Czasem taki jeden ryczy pod domem: "Pizdo, nie szanujesz mnie, ale ja cię kocham. I zajebię, tak, zajebię, za to, że kocham".

Nie po drodze nam


- Taka zawzięta? I nic? Nic nie da sobie powiedzieć?
- Nic. Ale i ja zawzięty. Swoje przekonania mam. I swój honor.
- O co jej chodzi? O to?
- O to też. Nie tylko, że z chłopakami się napiję. Nawet w domu browara nie da wypić. I o to. Widzisz, szalik muszę w kieszeni wynosić.
- Szkoda, fajnie razem wyglądacie.
- Ale nie po drodze nam.
- No nie po drodze. Ty masz Drogę Legionisty.

niedziela, 15 grudnia 2013

Lwie Serce


Niedzielne południe, poczwórne skrzyżowanie czyli Chełmska/Dolna z Belwederską/Sobieskiego. Czekam z psem na zielone. Pani z panem lekkimi zakosami dochodzą do przejścia. Pan ma okulary w wielkich, ewidentnie damskich oprawkach, vintage kocie oko w kolorze pudrowym, ale z jednym tylko szkłem.
- Ty coś widzisz w tych okularach bez szkła? - pyta pani - Bo tak się potykasz.
- Nawet lepiej widzę bez szkła. To po mamusi okulary, zgubiłem swoje. Tylko w oko wieje przez tę dziurę.
- Ale jak ty wyglądasz, patrz, nawet pies się z ciebie śmieje. Mogę pogłaskać? Nie ugryzie? Jak się wabi?
- Leon. Nie ugryzie.
- Leon? Leon Lwie Serce!
- Ryszard.
- Słucham? - ożywił się pan jednookularowy.
- Lwie Serce to był Ryszard.
- A, bo myślałem, że do mnie pani mówi. Bo ja jestem Ryszard. Leon to zawodowiec, ty głupia. O, przepraszam, to nie do pani. I w ogóle przepraszam za koleżankę, że tak zaczepia.

niedziela, 8 grudnia 2013

Zaczęło się!


Mój sąsiad z parteru przyuważywszy, że wychodzę z psem otwiera z rozmachem okno:
- Zaczęło się!
Słyszę radio w tle, myślę: newsów z Kijowa słuchał.
- Do rana nie wiadomo, co co będzie. Noc z głowy. Ten z Mińska jak dojedzie, to już będzie za późno.
- A on się wybiera?
Myślę: tylko Łukaszenki tam brakuje.
- Wybierać to pewnie się wybiera, tylko czy dojedzie, jak taki śnieg pada. Mówię, noc z głowy, ja będę musiał zgarnąć, zanim się uklepie, zaczęło się, i tak do wiosny.

AAAAAA!!!! "Turkocze zaprzęg na majdanie", tylko nie tym, w tym momencie zajarzyłam, no, to pogadali - "ten z Mińska" to nasz cieć, który dojeżdża z Mińska, ale Mazowieckiego, opędza z pięć cieciówek, sprawnie delegując zadania, odpala mojemu sąsiadowi parę groszy za wyręczanie go w co cięższych robotach, a zwłaszcza w uprzątaniu śniegu.

Co słychać?


Wychodzę z psem na spacer, sąsiad z parteru uchyla okno i woła:
- Sąsiadko! Sąsiadko!

Myślę - coś opowiedzieć chce, może się dowiem, kto w sąsiedztwie ostatnio się nachlał i latał bez gaci, albo co mu "ta-nie-powiem-kto-z-góry-bo-się-nie-chcę-wyrażać" nagadała, więc dla paddzierżki razgawora pytam:
- Co tam słychać, panie Andrzeju?
- Normalnie szkoda gadać, sąsiadko. 
Pauza, dramatyczne zawieszenie głosu, stopniowanie napięcia.
- NIC nie słychać!

środa, 4 grudnia 2013

Nie dla mnie




Rozbija lód, laską czy tam kulą rozbija, wali naokoło. Lód cienki jak papier, ale wali z pasją. Obserwuję, w końcu pytam nieśmiało, bo nie jest to mój parkowy kolega. Raczej się nie lubimy, to wredny staruch jest, psa mojego nie lubi, bo ryby płoszy, jak do wody wchodzi. Oraz sra. A to, że zbieram psie kupy, nie pomaga. Bo kupy z kosza śmierdzą i tak. Ale pytam, dlaczego ten lód kruszy.
- To nie dla mnie, ja stary jestem. Ale chłopaki może przyjdą. Ten na przykład, co się znacie i gadacie ze sobą, widziałem. Albo ten drugi. Zanim będzie prawdziwy lód, to ja tu zrobię przy brzegu, że ryby podpłyną, po powietrze. Dziś, jutro, będę tłukł ten lód. Mam czas. Przyjdę rozbijać, trzy, cztery razy dziennie. Dla chłopaków, może przyjdą na ryby.

wtorek, 3 grudnia 2013

Wątroba

- Niuniek, z panią idziesz na spacer? Fajnie masz, pani dba o ciebie na starość. O mnie by tak kto zadbał. A wie pani, wątroba mnie coś boli.
-Wątroba nie może boleć, nie jest unerwiona, może to woreczek żółciowy? (Wiem, że wątroba nie boli, popełniłam tekst do magazynu prozdrowotnego, motto: "co mówi twoja wątroba:").
- A kto ją tam wie. Ale coś mnie boli, w tej okolicy. Ma prawo boleć. Zasłużyłem.
- Może piwo odstawić, panie Andrzeju?
- A pomoże? Niby tak, ale jak już boli, to po co? A w ogóle, to może od kiełbasy?
- Kiełbasa też mogła zaszkodzić, ale raczej piwo.
- To jak? Co jeść? Co pić? Niuniek, ciebie przynajmniej wątroba nie boli.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

W autobusie

w autobusie:
- tak, mamusiu, będę na święta
- tak, proszę pani, szkoda była ewidentna, coś uszczkniemy
- nie, mamusiu, bez Tomka przyjadę
- muszę więcej wiedzieć o tym zdarzeniu
- nie, Tomek nie jedzie do rodziny
- ale sprawcy nieznani? i tak się coś chapnie
- ma rodzinę, ale jej nie znosi
- może mniej, ale zawsze coś
- jest normalny, tylko świąt nie lubi
- damy radę
- ja przyjadę
- tylko przelewem
- nie, ja nie nienawidzę świąt, naprawdę
- kwity są mocne
- nie mogę wcześniej, dopiero na Wigilię
- pracujemy nad tym
- pracuję, nie mogę wcześniej
- może się uda przed świętami
- może dzień przed Wigilią
- ale nie obiecuję
- ale nie obiecuję
- muszę kończyć
- muszę kończyć

sobota, 30 listopada 2013

Wróżby andrzejkowe


dziś rano, pod kioskiem:
- lałaś wczoraj wosk?
- lałam, wyszło mi to samo, co zawsze - jakby kula ziemska, czyli podróże, tylko nigdy się nie sprawdza
- mi też wyszło to samo - gówno albo chuj, zależy jak spojrzeć, za to zawsze się sprawdza

piątek, 29 listopada 2013

się przypomniało


Domy Centrum, rok '87 albo '88, mój znajomy z dawna, już świętej pamięci, napruty jak Messerschmitt, obrażony na babcię klozetową, która zażądała opłaty za odprysk w bardzo brudnym kiblu oraz za papier toaletowy, wielkości banknotu:

- ppppanni jjjessttt bbbrzrzydddkkka igdddybbbym sssię nnnie bbbałłłł, żżże pppójddę ddo wwwięzziennia, tto bbym pppannnią zzzassstrzrzellliłłł!


czwartek, 28 listopada 2013

Czasem. Dzisiaj na przykład. I w ogóle.


Skręcam w podwórko z ciemnawej bramy, oświetlonej jedną bździawą żarówką i na czołówkę wpadam na zakapturzonego kolesia.

- Pani się nie boi, to ja.
- Nie boję się, tylko tak wpadliśmy na siebie znienacka.

Tak naprawdę, trochę się boję, bo mój sąsiad jest nieprzewidywalnym świrem. A w każdym razie - bywa. Jak zacznie chlać i popłynie, to mu się mózg lasuje i ma napady niekontrolowanej agresji. I autoagresji. Na interwencję przyjeżdżają do niego dwa radiowozy, antyterroryści i ambulans. Bo się miota jak rozjuszony tygrys w klatce, robi totalną rozpierduchę, wynoszą go zakrwawionego i na wstępie wiozą do szpitala, z którego czasem ucieka i ukrywa się u tatusia dwie ulice dalej. Jak znajdą, to na chwilę sadzają, ale chyba ma jakieś kwity na niepoczytalność czy jak, bo szybko wraca. I jest spokojny, póki nie pójdzie w cug. Raz w biały dzień chwycił swojego sąsiada i walił nim o węgieł domu, ale tak konkretnie, żeby łeb mu rozwalić na pół. I właśnie na to walenie o węgieł weszłam na podwórko i wrzasnęłam tak, jak mnie uczyli w psiej szkole, było takie ćwiczenie: pies ma zatrzymać i obezwładnić podejrzanie zachowującego się delikwenta. Żeby było trudniej, trzeba wydawać psu komendy na odległość czyli wrzasnąć: puść!!! naprawdę na full volume. No, to wrzasnęłam, jak uczyli, łeb został ocalony, bo świr zaskoczony puścił swojego starszawego sąsiada na chwilę na tyle długą, że nieborak uciekł. A za co miał mieć łeb rozwalony? Bo ten śmieć mu karaluchy pod drzwi wpuszcza. Świr jest znany w okolicy z tego, że jest świrem. Niedawno dostał konkretny wpierdol od młodszej gwardii. A właściwie - nie dostał, młodsza gwardia go sprawnie obezwładniła i sobie poszła, co świra wprawiło w taki szał, chyba z upokorzenia, że sam sobie rozwalił głowę o śmietnikową altankę i zachlapał całe podwórko krwią.
Trochę więc go się boję. Wprawdzie świr, jak akurat jest w okresie przytomnosci, grzecznie mówi mi dzień dobry, ale nigdy nie wiadomo, co mu odbije.

- Ja przepraszam, że tak stanąłem na rogu, ale się zamyśliłem. Pani wie co? Życie jest czasem ciężkie. Dzisiaj na przykład. I w ogóle. To ja pójdę. Do widzenia.

środa, 27 listopada 2013

"Oczko" na Sielcach




Policzyłam i wyszło mi, że w sierpniu stuknęło „oczko” od czasu, kiedy zamieszkałam na Sielcach. Już pierwszej nocy folklor lokalny mi się objawił, kiedy to obudził mnie kobiecy głos, zdarty i monotonny: "Ty kurwo jebana, zabiję cię, chuju, ty kurwo jebana, chuju, kurwo jebana, zabiję cię, kurwo jebana, ty chuju, zabiję cię, kurwo jebana...." - i tak ad infinitum. Już dniało, pawie z Łazienek wrzeszczały, wyjrzałam przez balkon. Wokół domu ganiali się pani z panem, a dokładnie, pani goniła pana, wspomnianego Kurwę Jebaną, jak od tej pory go nazywaliśmy. Kurwa Jebana mieszkał ze swoją narzeczoną-wariatką w domu naprzeciwko. Wariatka od czasu do czasu postanawiała zabić Kurwę Jebaną, Kurwa Jebana od czasu do czasu próbował wypchnąć narzeczoną przez okno z drugiego piętra. Ta jednak, choć wzrostu mizernego - a może właśnie dlatego, to tak, jak w dżudo, mali dobrze podobno potrafią dobrze zaprzeć się w matę i są nie do ruszenia - silna była i wczepiona w futrynę wrzeszczała: "Zabije mnie ten chuj, kurwa jebana, zabije mnie". Z raz wezwałam policję, ale jak im podałam adres i powiedziałam, co się dzieje, to wytłumaczyli mi, że on tak od lat i jeszcze jej nigdy nie wypchnął. Narzeczoną od czasu do czasu zabierali do domu wariatów, skąd wracała ze schludnym jeżykiem na głowie, zapuchnięta od leków, tak, że wyglądała jak ludzik Michelina, do tego najczęściej chadzała w srebrnej, poprzecznie pikowanej kurtce i w takoż srebrnych pikowanych butach do pół łydki, no, ludzik z opon. Jeżyk odrastał jej na sztorc we wszystkich kierunkach, a kiedy tworzył aureolę, narzeczona znów lądowała w wariatkowie. Któregoś razu już nie wróciła, a Kurwa Jebana doczekał się eksmisji. Nie chciał jednak mieszkać w socjalnym mieszkaniu gdzieś na Siekierkach, on był chłopak z Sielc, wracał więc i koczował po klatkach, czasem spał w Łazienkach, zapadał w komysze w wysokiej trawie. Rano siadywał zwykle na przystanku, zajadając bułkę, rwał ją na kawałki i skrapiał spirytusem salicylowym albo wodą brzozową. Latem zbierał mirabelki, zgniatał je i zalewał wodą w plastikowej butelce po wodzie mineralnej, stawiał na słońcu na daszku śmietnika i czekał, aż się zmacerują i puszczą procenty. Kiedyś złamał nogę, kuśtykał jakiś czas z gipsem, aż w końcu zdjął go sobie sam, bo niewygodnie mu było, usiadł na ławeczce na przystanku i rezał cały dzień ten gips jakąś zardzewiałą piłą wzdłuż, tak, że powstało coś w rodzaju ortezy, gipsowa skorupa, którą sobie czasem przywiązywał sznurkiem, jak go noga bolała. Kurwa Jebana miał tak pod sześćdziesiątkę, co wiem, bo chodził do podstawówki z właścicielką mojego mieszkania. To znaczy, zaczynał z nią edukację, bo potem kiblował po dwa lata w każdej klasie: „Jasio do nauki się nie garnął, zdolności nie miał i tylko łobuzerka mu była w głowie”. Wyglądał na więcej, zwłaszcza, jak się nie golił i nie strzygł, a raczej, kiedy od dłuższego czasu w jakimś przytułku nikt go nie ogolił i nie ostrzygł. Przypominał złośliwego, przerośniętego krasnoludka. Albo Mikołaja Coca Coli, tylko chudszego, bo z czasem jakoś tak zasychał i zapadał się  i malał w sobie. Miał szczególne wyczucie stylu - ubrania, które przywoził z Caritasu to były wyżyny szyku, zwłaszcza zimowe kreacje: damskie futro do ziemi, z ogromnym kołnierzem, wcięte w talii, z kloszowym dołem, płaszczyk z tweedu w jodełkę z pelerynką, a la Sherlock Holmes, wściekle zielona dwurzędówka, w odcieniu jadowitej teutońskiej zieleni z lat 60., ze złotymi guzikami wielkości spodków, umieszczonymi, gdzie się tylko dało, w dwóch rzędach z przodu, na pagonach, na mankietach i na patce z tyłu, z kołnierzem z nutrii, w którym to okryciu Kurwa Jebana tonął po prostu, musiało należeć poprzednio do jakiejś walkirii-olbrzymki. A do tego, poza licznymi torbami plastikowymi, obowiązkowo teczka. Teczki lubił osobliwie, trunki takie, jak spirytus salicylowy czy woda brzozowa albo denaturat zawsze nosił w teczce, porządnie poustawiane. Ach, i te nakrycia głowy! Zwłaszcza ogromna papacha z jenotów, spod której widać było tylko siwą brodę! I kapelusze – czekoladowy, damski, z ogromnym, fantazyjnie opadającym rondem, czarna fedora, skórzany australijski ranger. Albo włóczkowa czapka-skarpeta, prekursorsko noszona ze zwisem w tył, jak dzisiejszy model hipsterski.
Kurwa Jebana chłopakiem z Sielc był i potrafił śpiewać, oj, jak potrafił. Głos miał pijacko zdarty, ale czysty i mocny, dykcję, mimo braków w uzębieniu, świetną, a interpretację – przejmującą na wskroś, choć bez sentymentalnych nut i bez dramatyzowania. Kiedyś jechałam z nim autobusem 180, zapewne udawał się do Caritasu, na Smoczej czy Pawiej, po kolejne kreacje. Siedział na stopniach i śpiewał "Czarną Mańkę", zwrotka po zwrotce, chyba ze 40 zwrotek. Nie znalazłam nigdzie tak obszernej wersji. Kiedy zobaczyłam w filmie o Grzesiuku, jak pan Sylwek z Kapeli Czerniakowskiej wyjaśnia Alexowi Kłosiowi, na czym polega taki sposób śpiewania, żeby nie wyszedł z tego Grzesiuk bez jaj, przypomniał mi się Kurwa Jebana i jego „Czarna Mańka”. Takiej warsiaskiej synkopy nawet Grzesiuk nie umiał.

http://patrz.pl/filmy/grzesiuk-chlopak-z-ferajny-1 - o, tu film, około trzeciej minuty.

Kurwa Jebana od lat w ciemnym grobie leży, a ja wciąż słyszę tę „Czarną Mańkę”, nieustannie żałując, że w jej porę nie nagrałam.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Strażnicy parkowi



- Pani to często z aparatem przychodzi, my się śmiejemy, że pani już cały park obfotografowała i nas wszystkich. Coś pani nie widziałem ostatnio. Tak nawet myślałem, że pewnie pani chora, ja dziś sam tu jestem, bo wszyscy naokoło się pochorowali. A gdzie pies? Coś się stało? Wszystko dobrze? To chwała Bogu, on swoje lata ma, a wie pani, niby zwierzak, a płacz jak po człowieku, a nawet bardziej czasem. Ja to miałem takiego owczarka, no, prawie owczarka, sukę, pani kochana, po moim kuzynie tak nie płakałem, jak po niej, zresztą już opowiadałem pani kiedyś, ale zawsze się wzruszam, jak sobie przypomnę. I powiedziałem sobie, że po niej to już nie wezmę żadnego psa, drugi raz czegoś takiego nie chcę przeżywać.




 - Patrzy pani, ludziom to nie dogodzisz, słońce wyszło, a narzekają, że zimno. Właściwie sami w tym parku jesteśmy, jak jacyś strażnicy parkowi. Ja codziennie tu wpadam, choć na chwilę.Tak jak pani te zdjęcia wciąż robi, to ja muszę na ryby choć popatrzeć. A dziś zostałem dłużej, bo wygarniali liście ze stawu, takimi wielkimi grabiami, pilnowałem, czy za bardzo ryb nie niepokoją. Ja wiem, gdzie
one siedzą, to nie pozwalałem tam grzebać. Nawet fajne chłopaki, jeden też łowi, to mnie rozumiał.

- Tak dziś patrzyłem na ten staw i myślałem o kumplu, pochowaliśmy go w zeszłym tygodniu. Raz dwa się zawinął, na raka. Będzie parę lat, jak się stąd wyprowadził, ale tu mieszkał od małego, razem na ryby chodziliśmy. Nad Wisłę i tutaj, jak nie było czasu. To był mistrz, ryby same mu na hak szły. I dziewczyny tak samo, o, przepraszam najmocniej. No, kawał chłopa był z niego. I dobry człowiek, nie to, co teraz, zawsze jak miał za co, to flaszkę postawił. I tak dziś myślałem, jak to nigdy nic nie wiadomo, chwila i do piachu, nieboszczyk zimny, jak ta ryba, że tak powiem. A Zbyszek w moim wieku był.

- To ja nie przeszkadzam, pani sobie fotografuje, piękny dziś dzień, koniec listopada, a kwiaty kwitną. Ale śnieg już w Polsce padał, i do nas idzie, to ostatnie takie dni. A z rybami trzeba poczekać do zimy, pani wie, jakie tu szczupaki spod lodu się łapią? Obyśmy tylko w zdrowiu dożyli, pani psa pozdrowi.



Poszłam więc fotografować, taki był dziś dzień na dzielni: