czwartek, 20 lutego 2014

Barykady


Dawno, dawno temu, pod koniec lat '70, kiedy byłam w siódmej klasie podstawówki, nasz pan od polskiego, zesłany na placówkę edukacyjną wprost z kulturoznawstwa we Wrocławiu, z uwagi na zrobienie dzieciątka córce pani dyrektor mojej szkoły, zadał nam wypracowanie o wojnie. Tak ogólnie, o wojnie i co my na to. Dostałam wtedy piątkę za patetyczny apel pacyfistyczno-antyatomowy (lata '70, jakby nie patrzył), z adnotacją "dobre, ale żadne", ale to moja koleżanka została poproszona o odczytanie swojego wypracowania publicznie. Napisała o tym, co by było, gdyby nastąpiła wojna - schowałaby się z rodziną u swojej babci w piwnicy, bo babcia ma w piwnicy zapasy oraz wprawę w przeżyciu wojny w piwnicy. I tam byliby bezpieczni.

Nie tak dawno temu, nie, nie w wieku 20 lat, raczej koło czterdziestki nawet, wciąż byłam przekonana, że, jakby co, to ja idę na barykady. Że wolność wartością nadrzędną jest.

A teraz, od paru lat, nie jestem tego pewna. Nie jestem pewna, czy poszłabym na te barykady. A już absolutnie pewna jestem, że nie puściłabym na barykady moich bliskich. Nie wiem, w jaki sposób, czy zamknęłabym w szafie, w piwnicy, czy dosypałabym relanium albo innych piguł do żarcia. Byle zatrzymać w domu. Żeby byli bezpieczni.

Myślę o matkach, o rodzinach tych, którzy są na Majdanie. Nie jestem w stanie myśleć o matkach, o rodzinach, o bliskich tych, którzy zginęli. Sprawdzam newsy, czepiam się nadziei, że to się skończy. Nie wiem, jak się skończy. Ale się skończy. Że pójdę spać i, jak się obudzę, to się skończy. Zabijanie ludzi się skończy. Tak, wiem, wszystko to nie jest takie proste, potem i tak nastąpi totalna rozpierducha i burdel, ale niech chociaż skończy się to strzelanie do ludzi jak do kaczek.

Płaczę, z wściekłości i bezsilności.



czwartek, 13 lutego 2014

Kubuś



- Kubuś! Kubuś! Chodź do pani na marcheweczkę! Grzeczny chłopczyk, ładnie zajadasz.

Pytam panią, jak poznaje, że Kubuś to Kubuś.

- Każdy jest Kubuś. Pawie to Kubusie. Ale wie pani, one mnie poznają, z daleka biegną, jak idę. I ufają mi.
- Ale tylko chłopaki? Czy dziewczyny też? One jakieś takie mniej ufne.
- Dziewczyny też. W zeszłym roku, jak siedziałam na ławce, to jedna podeszła i zniosła jajko tuż przy moich butach, prawie na stopach.

Zatkało mnie i nie zapytałam, co pani zrobiła z tym jajkiem. Ja bym chyba była przerażona takim dowodem ufności. No, bo co z tym jajkiem zrobić? Zostawić? Zanieść do pawiego kurnika, jeśli taki jest? Zabrać i usmażyć jajecznicę?


Mówię pani, że w zeszłym roku zimą spotkałam pod Nową Pomarańczarnią pana, który też nawoływał pawia-Kubusia.

- Pewnie bywalec Łazienek, może mnie podsłuchał. Bo ja od lat tak je nazywam.
- A jak mają na imię dziewczyny?
- Tajemnica! Proszę przychodzić częściej, to pani się dowie.

Chyba muszę przychodzić częściej, bo chcę poznać los jajka-niepodzianki.

Hiszpańska parka chce zdjęcie z Kubusiem i jego karmicielką. Dziewczyna pyta na migi, czy pani da jej kawałek marchewki, jako wabik do zdjęcia. Kubuś, zamiast w marchewkę, wali dziobem w pierścionek dziewczyny. Pani, też na migi, tłumaczy, że Kubuś lubi błyskotki.


A z panem i pawiem z rok temu było tak:

- Kubuś! Kubuś!
Z bocznej ścieżki wychodzi pan z teczką, stawia teczkę na śniegu, wyjmuje pokrojony chleb. Rzuca chleb wszystkim schodzącym się i zlatującym ptakom, ale nie przestaje nawoływać:
- Kubuś! Kubuś!
W końcu podchodzi Kubuś, który wcześniej zajmował się czyszczeniem piór w ogonie. 
- Kubusiu, nieładnie tak, ileż mam cię tu prosić - czule wita go pan.
Pytam pana, jak poznaje, że to właśnie Kubuś.
- Bardzo prosto, proszę pani. To Kubuś poznaje mnie, a ja poznaję go po tym, że on mnie poznaje.




wtorek, 11 lutego 2014

Psiebiśniegi



Śniegi schodzą, a one, czy to w promieniach słońca czy skropione deszczem, mienią się feerią barw, bogactwem odcieni brązu. Ugier, ochra i sjena palona, czekolada, cynamon i różne natężenia koloru herbacianego, khaki, brunatny i tabaczkowy, kasztanowy i orzechowy, rudy i beżowy, mahoń i palisander. Cała paleta gówna, różnorodność form i tekstur.

Dobrze, że buty mam gumienne, łatwe do obmycia. Gorzej z psem, a najgorzej - po ciemku, bo nie widzę, którędy go wieść, żeby w te wszechobecne oznaki przedwiośnia nie wstąpił gołymi łapami.

Od lat noszę się z takim pomysłem, żeby powtykać w te kupy kwiaty z krepiny. Ach, jakże by rozkwitły podwórka, parki i trawniki. A nawet chodniki.

niedziela, 9 lutego 2014

O skokach narciarskich


Pierwszy (i ostatni) raz jarałam się skokami narciarskimi, kiedy kibicowałam Wojciechowi Fortunie. Nie jestem tylko pewna, przy jakiej okazji. Nie mógł to być historyczny skok z Sapporo, bo nie był on transmitowany w polskiej telewizji. Może to były jakieś zawody po olimpiadzie? Ale czy w 1972 czy na początku 1973? Na pewno nie później, bo jeszcze wisiała moja huśtawka w drzwiach pomiędzy kuchnią a pokojem. A była ona ważnym elementem kibicowania. Huśtałam się najwyżej, jak mogłam, niemal zahaczając stopami o lampę w pokoju, czynnie uczestnicząc w ten sposób w lotach na skoczni. I wyśpiewywałam pełną patosu pieśń  "A czyjeż to imię rozlega się sławą" o szarży pod Somosierrą, bo pasowała podniosłym nastrojem, a poza tym traktowała o skokach - "Skoczył Kozietulski". "Skoczył Krzyżanowski, jak piorun się rzucił" i tak dalej. Kiedyś ta sama pieśń stanie się przyczyną mego wielkiego upadku - ale to osobna historia.

Na razie huśtawka jeszcze wisi, ja, rozbujana, fruwam pod sufitem, razem z Fortuną i szwoleżerami lecę po medale. "Napoleon z piersi orła mu przyszpili!" A w przerwach między fruwaniem tańczę przed telewizorem, śpiewając "Zasiali górale owies", w intencji zwycięstwa. "Nie masz niepodobnej rzeczy dla Polaka!" Mam strój góralski - no, prawie góralski: czerwoną spódnicę, naszywaną u dołu kolorowymi tasiemkami, kierpce, perukę z warkoczami, w kolorze świeżo wyklutego kurczaka oraz wianek z krepiny z mikołajowej imprezy w zakładzie pracy. I korale. Niestety, nad czym zawsze bolałam, nie posiadam do kompletu aksamitnego gorsecika z haftami. Trochę mi niewygodnie w tej peruce, bo gorąco i jeździ po głowie, więc zamieniam ją na wiklinowy koszyk do święconki - jakoś tak wydał mi się odpowiednim elementem stroju ludowego. Choć trochę pije pałąk pod brodą.

Nie pamiętam, jakie to były zawody. Nie pamiętam wyniku. Ale doskonale pamiętam, jak z zapałem i w patriotycznym uniesieniu bujam się na huśtawce i tańczę do upadłego.

P.S. Oczywiście, że się cieszę ze złota Kamila Stocha.

sobota, 8 lutego 2014

A myfa mowe?

 Moja Babcia wierzyła w dobroczynny wpływ uczenia się wierszy na pamięć. Oraz dłuższych tekstów prozą. Uważała, że to dobra gimnastyka dla pamięci, od lat najmłodszych. Gdyż takie metody ćwiczenia pamięci stosowano w zakładzie wychowawczym, do którego uczęszczała czyli w przedszkolu i szkole Sióstr Nazaretanek w Wilnie. W istocie, po latach pamiętała wszystkie wierszyki i piosenki, których tam się nauczyła. Ale też potrafiła, w wieku lat 85, podać mi numer komórki mojego dalekiego kuzyna, który dwa tygodnie wcześniej usłyszała przez telefon(!). Tylko inaczej dzieliła, bo nie kumała, że pierwsze trzy cyfry to numer operatora, podawała po dwie. Oraz, z uwagi na to, że była bardzo słaba i zartretyzowna i nie miała siły utrzymać książki, uczyła się błyskawicznie nowych tekstów na pamięć, żeby móc je sobie przepowiadać, bez konieczności wysiłku ponad siły. I tak nauczyła się całego chyba Herberta, którego kochała pod koniec życia tak bardzo, jak nienawidziła Miłosza. I walczyła ze mną o tę miłość, gdyż duch był ochoczy, choć trzydziestokilkukilogramowe ciało bardzo już mdłe. Kazała powiesić sobie portret Herberta, wycięty z gazety i powiększony, na ścianie naprzeciw łóżka. Choć nie on jeden był recytowany z tej otchłani fizycznego zanikania.

Od bardzo wczesnego dzieciństwa takie właśnie ćwiczenia pamięci mi stosowała. Za co jestem niezmienie wdzięczna, bo jakoś tam łata mi to dziury w pamięci i chociaż czasem zdarza mi się pamiętać różne rzeczy.

A oto ćwiczenie pierwsze, mam rok z bardzo małym kawałkiem, wchodzę z kwestiami kotka, na bezdechu z przejęcia i wypiekami na twarzy:

Chory kotek.
Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku,
I przyszedł kot doktór: Jak się masz koteczku!
ZIE BARZO... i łapkę wyciągnął do niego.
Wziął za puls pan doktór poważnie chorego,
I dziwy mu prawi: zanadto się jadło,
Co gorsza, nie myszki, lecz szynki i sadło;
Źle bardzo... gorączka! źle bardzo, koteczku!
Oj, długo ty, długo, poleżysz w łóżeczku,
I nic jeść nie będziesz, kleiczek i basta:
Broń Boże kiełbaski, słoninki lub ciasta!
A MYFA MOWE? zapytał koteczek,
LUP S PTAFA CHOĆ MAWA UDA?
Broń Boże! pijawki i dyeta ścisła!
Od tego pomyślność w leczeniu zawisła.
 I leżał koteczek; kiełbaski i kiszki
 Nietknięte, zdaleka pachniały mu myszki.
Patrzcie, jak złe łakomstwo! kotek przebrał miarę;
Musiał więc nieboraczek srogą ponieść karę:
Tak się i z wami, dziateczki, stać może:
 Od łakomstwa strzeż was Boże!

Dodam, że kochałam się wtedy w Janku Kosie i na widok tlenionego Gajosa na ekranie telewizora wołałam w uniesieniu: JANAK! JANAK!


piątek, 7 lutego 2014

Lawerak


- Stała, taka bida, przerażona, szczeniak jeszcze malutki, w bramie płonącego domu przy Szpitalnej. A my mieszkaliśmy na Chmielnej, do ogródka u Bliklego nosiło się w czasie Powstania butelki z benzyną, coś do jedzenia. I uratowałam ją z tego płonącego domu, a potem poszła z nami do Pruszkowa. Znalazłyśmy się z babcią w transporcie, wieźli nas do Niemiec. Po drodze ktoś umarł, zatrzymali transport, żeby wynieść ciało. To był transport starszych osób i dzieci, ja już byłam wprawdzie dużym dzieckiem, miałam 11 lat. Pilnowali nas tylko banszuce. Kiedy otworzyli wagon, banszuce powiedzieli, że będą strzelać w powietrze i kto chce, niech ucieka. Więc skoczyłyśmy z babcią, ja z tym pieskiem na rękach. Przez lasy doszłyśmy do wsi, tam nas przyjęli jacyś ludzie. Dali nam najwspanialsze jedzenie, jakie pamiętam w życiu - gorące, sypkie gotowane ziemniaki. Do dziś czuję ten cudowny smak.

- Po wojnie odnaleźliśmy się wszyscy na Pomorzu. I ta suczynka była z nami. To był lawerak, seter angielski, w czarno-białe łaty. Okazało się, że jest absolutnie rasowa, czystej krwi. Nazywała się Chérie i naprawdę była naszym kochaniem. Byliśmy wtedy bardzo biedni i, choć dalsza rodzina z nas się śmiała, że zeszliśmy na psy, to w pewnym momencie naprawdę przeżylismy dzięki sprzedaży szczeniaków od niej, które zdążyła urodzić, zanim zachorowała.

- Jako pierwsza osoba w naszej rodzinie - bo pies to przecież osoba - dostała antybiotyk. Antybiotyki były wtedy absolutną nowością, dla ludzi ich nie było, ale jakoś udało się dla niej zdobyć. Niestety, zachorowała na nosówkę, czy ten atybiotyk został podany za późno, czy był nieskuteczny - nie wiadomo, w każdym razie nie udało się jej uratować. A ja od tej pory już zawsze miałam psy.

Babcia-komandos (tak nazywają ją jej wnuki) niestrudzenie rzuca piłeczkę i kije swojej czekoladowej labradorce z ADHD. Mniej więcej co pół minuty, co daje dobrze ponad 100 schylań i rzutów na godzinny (co najmniej) spacer. Mówię, że mi się arytmetyka nie zgadza, że jak to? W czasie Powstania miała 11 lat, czyli teraz ma...

- Że nie wyglądam na swój wiek? To pewnie kwestia genów, moja mama też nie wyglądała, do końca życia. Tylko że ona była piękna, ja nie jestem do niej w ogóle podobna, była prześliczną, jak to się mówi, efektowną, brunetką. A poza tym może to dlatego, że wciąż pracuję.

Babcia-komandos wykłada, pisze artykuły naukowe i książki. Nie licząc innych form aktywności zawodowej. Jest sędzią Sądu Najwyższego w stanie spoczynku. Została mianowana w roku 1989. Wcześniej nie było to możliwe.

- Wczoraj był u mnie ksiądz po kolędzie. Nie, nie z Chełmskiej, ja już podchodzę pod parafię na Czerniakowskiej. Młody człowiek, a jakoś tak dziwnie na psa reagował. Czekałam, kiedy powie "apage, satanas". A ona po prostu była ciekawa. Może i dobrze, szybko sobie poszedł.

Nigdy tego nie robiłam, ale korci mnie, żeby ponagrywać jej wspomnienia. Nie wiem, czy uda mi się ją namówić, czy to potrafię. Ale jest to Postać i chciałabym to zrobić.

niedziela, 2 lutego 2014

Świszcz, światło na oświecenie i patataj





Phil się wypowiedział w kwestii zimy. Jeszcze sześć tygodni, jak drut, w każdym razie w Ameryce Północnej. Dzień Świstaka to ja mam od Nowego Roku, z kilkoma krótkimi przerwami na nieliczne dni słoneczne. Bo ja "pamiętam tylko dni słoneczne", jak Hrabal. A reszta to Dni Świstaka, a właściwie Świszcza. Świszcz brzmi jakoś tak bardziej złowrogo. I tak w sumie na jedno wychodzi, świstaki są słodkie, ale nic, tylko siedzą i zawijają w te sreberka. W każdym razie styczeń świsnął mi koło uszu, poświstał w kominach i wywiał pamięć z głowy. Kalendarz wskazuje na to, że styczeń miał miejsce, tylko ja zupełnie go nie pamiętam. Na pewno poczyniłam w tym czasie z kwintal paszy treściwej (choć bez kulinarnych rewelacji), na pewno przejechałam się parę razy odkurzaczem, a nawet i na szmacie, bo nie ma solanki na podłodze, czyli musiałam ją usunąć, na pewno wyprałam co najmniej metr sześcienny odzieży, bo jeszcze da się wejść do łazienki, bez konieczności forsowania sterty prania. Byłam też na kilkudziesięciu spacerach z psem. Na niwie zawodowej raczej Niniwa, ruina i perzyna (pierzyna?), gdyż był to pierwszy od lat styczeń, w którym nie wisiały nade mną terminy, więc raczej się opierdalałam, nie będąc w stanie się ogarnąć (za co za chwilę zapłacę i zapłaczę). A, i z okazji karnawału, byłam na jednej domówce z dzikimi tańcami (to pamiętam).

No, bo co to za pomysł, żeby Nowy Rok był na początku stycznia? Wszystko przez Juliusza Cezara, ten marcowy termin był znacznie sensowniejszy. Ja bym nawet optowała za kwietniem. Albo i majem.

Tak, słuszne są podejrzenia o to, że cierpię na sezonowe zaburzenia afektywne. Na afekta nawet tak mi się nie rzuca, jak na pamięć. Tkwię w tych mrokach i w ciemnej dupie, zborność minus 10, pamięć średnio i krótkoterminowa minus 15. I mam na to od lat papiery. Leczenie klimatyczne doktorek uznał niegdyś za bardzo sensowną opcję. Tylko że nikt mnie nie wyśle do sanatorium na Karaibach, na ten przykład. NFZ nie refunduje.

A poza tym, że Phil dziś szukał swego cienia, to jest święto Matki Boskiej Gromnicznej. Też ze światłem związane, "światło na oświecenie pogan" i tak dalej. Pamiętam z dzieciństwa obrazek, pocztówkowego formatu, z Matką Boską Gromniczną i wilkami. Bałam się panicznie tych wilków, wyłaniających się z ciemności. Kiedy byłam chora, miałam gorączkowe sny, w których musiałam odpędzać sforę wilków, a najgorsze było to, że działo się to w kompletnych ciemnościach i walczyłam na oślep. Kijem, nie gromnicą.


Jeśli chodzi o święta, początki nowego i takie tam, pewne nadzieje pokładam w rozpoczętym właśnie chińskim czy też w ogóle azjatyckim Roku Drewnianego Konia, który ma przynieść przerwanie złej passy oraz sprzyjać podróżom. Choć różne są prognozy. Patataj, koniku, patataj. Na razie widzę tylko ślady tego, że był tu jakiś konik.