niedziela, 2 lutego 2014

Świszcz, światło na oświecenie i patataj





Phil się wypowiedział w kwestii zimy. Jeszcze sześć tygodni, jak drut, w każdym razie w Ameryce Północnej. Dzień Świstaka to ja mam od Nowego Roku, z kilkoma krótkimi przerwami na nieliczne dni słoneczne. Bo ja "pamiętam tylko dni słoneczne", jak Hrabal. A reszta to Dni Świstaka, a właściwie Świszcza. Świszcz brzmi jakoś tak bardziej złowrogo. I tak w sumie na jedno wychodzi, świstaki są słodkie, ale nic, tylko siedzą i zawijają w te sreberka. W każdym razie styczeń świsnął mi koło uszu, poświstał w kominach i wywiał pamięć z głowy. Kalendarz wskazuje na to, że styczeń miał miejsce, tylko ja zupełnie go nie pamiętam. Na pewno poczyniłam w tym czasie z kwintal paszy treściwej (choć bez kulinarnych rewelacji), na pewno przejechałam się parę razy odkurzaczem, a nawet i na szmacie, bo nie ma solanki na podłodze, czyli musiałam ją usunąć, na pewno wyprałam co najmniej metr sześcienny odzieży, bo jeszcze da się wejść do łazienki, bez konieczności forsowania sterty prania. Byłam też na kilkudziesięciu spacerach z psem. Na niwie zawodowej raczej Niniwa, ruina i perzyna (pierzyna?), gdyż był to pierwszy od lat styczeń, w którym nie wisiały nade mną terminy, więc raczej się opierdalałam, nie będąc w stanie się ogarnąć (za co za chwilę zapłacę i zapłaczę). A, i z okazji karnawału, byłam na jednej domówce z dzikimi tańcami (to pamiętam).

No, bo co to za pomysł, żeby Nowy Rok był na początku stycznia? Wszystko przez Juliusza Cezara, ten marcowy termin był znacznie sensowniejszy. Ja bym nawet optowała za kwietniem. Albo i majem.

Tak, słuszne są podejrzenia o to, że cierpię na sezonowe zaburzenia afektywne. Na afekta nawet tak mi się nie rzuca, jak na pamięć. Tkwię w tych mrokach i w ciemnej dupie, zborność minus 10, pamięć średnio i krótkoterminowa minus 15. I mam na to od lat papiery. Leczenie klimatyczne doktorek uznał niegdyś za bardzo sensowną opcję. Tylko że nikt mnie nie wyśle do sanatorium na Karaibach, na ten przykład. NFZ nie refunduje.

A poza tym, że Phil dziś szukał swego cienia, to jest święto Matki Boskiej Gromnicznej. Też ze światłem związane, "światło na oświecenie pogan" i tak dalej. Pamiętam z dzieciństwa obrazek, pocztówkowego formatu, z Matką Boską Gromniczną i wilkami. Bałam się panicznie tych wilków, wyłaniających się z ciemności. Kiedy byłam chora, miałam gorączkowe sny, w których musiałam odpędzać sforę wilków, a najgorsze było to, że działo się to w kompletnych ciemnościach i walczyłam na oślep. Kijem, nie gromnicą.


Jeśli chodzi o święta, początki nowego i takie tam, pewne nadzieje pokładam w rozpoczętym właśnie chińskim czy też w ogóle azjatyckim Roku Drewnianego Konia, który ma przynieść przerwanie złej passy oraz sprzyjać podróżom. Choć różne są prognozy. Patataj, koniku, patataj. Na razie widzę tylko ślady tego, że był tu jakiś konik.

2 komentarze:

  1. Matki Boskiej Gromnicznej - to dla mnie zawsze brzmiało złowrogo. podobnie jak ostatnie namaszczenie (co chyba dziwnym nie jest) i ta pieśń 'Któryś za nas cierpiał rany'. a ten obrazek o niebo straszniejszy od samej Buki! aaa - zapalmy wszystkie światła.

    ps. również cierpię na SAD.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja jakoś nie mam złowrogich skojarzeń z Matką Boską Gromniczną. Z zimowymi mrokami mam. Choć obrazek, przyznam, przerażający.
    A nam chiński konik dziś przyniósł wielką światłość :) I zabrał dojmujące zimno, w każdym razie w ciągu dnia. Uciekłam od roboty, poszłam robić obrazki, a teraz odrabiam ukradziony czas.

    OdpowiedzUsuń

jeśli komuś się chce, proszę o komentarz, będzie mi miło