sobota, 11 stycznia 2014

Zielony siusiak


Moja prapraprababka Urszula była świętą. W każdym razie według kryteriów Josemarii Escrivy de Balaguera, założyciela Opus Dei, który twierdził, że kobieta zyskuje świętość po urodzeniu ośmiorga dzieci. Drogę ku świętości rozpoczęła w wieku lat 16, kiedy to została wydana za mojego praprapradziadka, będącego mocno starym kawalerem, gdyż miał naonczas koło czterdziestki. Ale najwyraźniej mógł. W okolicy osiągnięcia wymaganego dla świętości limitu (co nastąpiło dość szybko, bo tempo mój praprapra, czy raczej Priaprapra miał szalone) nieboraczkę dopadła depresja, wtedy zwana jeszcze melancholią. Z melancholii leczyć miał ją krzykun, odmiana szeptuna, stary Tatar, który zamykał się z nią w pokoju i straszliwie wrzeszczał. Taka terapia. Nie wiadomo, czy pomogła, w każdym razie droga ku świętości trwała aż do czternastego potomka. Wedle przekazów rodzinnych prapraprababka Urszula była osobą anielskiej cierpliwości i świętej dobroci. Tylko czasem miewała napady smutku. Najwyraźniej osiągnęła świętość, a i chyba palmę męczeństwa, gdyż praprapradziadek był tyranem i despotą; kiedy umarł, najmłodsze dzieci tańczyły z radości, jak te dzieci u Hrabala, co to się wzięły za rączki i tańcowały wesoło, a zapytane o powód tego świętowania odpowiadały: "Tatuś nam umarł!".

Moja Babcia od swojej babci i matki słyszała od dziecka, że "małżeństwo to męczeństwo". I nie chodziło im o męczenie się z mężem, bo one już mężów miały spoko. Oraz pierwsza dzieci sztuk jeden, druga - dwójkę. No, może moja Prababcia miewała ze swoim mężem jazdy, kiedy zamykał się na kilka dni w pokoju z dużą flaszką wódki, rewolwerem i czaszką, należącą, jak twierdził, do jego przyjaciela, który zginął za rewolucji. Może chciał z kimś pogadać w domu pełnym kobiet, które zresztą i tego towarzystwa go pozbawiły, zakopując czaszkę na cmentarzu. Zapytane o los czaszki oznajmiły: "diabeł przyniósł, diabeł porwał". Ale nie o męczeństwo z mężem im chodziło, tylko o konieczność dokonywania nudnych i, w ich pojęciu, jałowych czynności obrządku domowego. Których nie cierpiały. Moja praprababka uciekała w wiosłowanie łódką po jeziorze i dzierganie koronek (mam do dziś szal, a może obrus jej produkcji, już w dwóch kawałkach, jeszcze w jednym miałam go na sobie na szkolnym balu karnawałowym w roku 1980). Moja Prababcia z czynności domowych lubiła jedynie pieczenie bab wielkanocnych - poziom miszcz - wyrabianych w wielkich dzieżach. Może dawało jej to poczucie sprawczości, kontroli nad przemianą wręcz alchemiczną. Co rozumiem, kuchenna alchemia też mnie kręci. Jasne, robiły wszystkie te nudne, repetytywne rzeczy. Podcierały tyłki dzieciom i starcom, dbały, żeby wszyscy byli nakarmieni i oprani. Ale bez specjalnego emtuzjazmu. Podobnie moja Babcia. Gotowała gary żarcia, w domu pełnym ludzi, dbając, by nakarmić też listonoszkę, inkasenta, moje koleżanki i zastępy innych. Przewalała sterty prania i prasowania (a prasować akurat lubiła, bo czynność ta dawała Jej okazję do rozmyślań). Ale żeby widzieć w tym szansę na rowój osobisty czy kształtowanie duchowości i wzrastanie w wierze? W życiu! Nad garami układała (całkiem niezłe) wiersze, czytała po nocy, oglądała filmy, wessana w telewizor (mawiała, że "Purpurowa róża z Kairu" to o niej).

I taka była summa przekazów, którą otrzymałam - "małżeństwo to męczeństwo", "kobieta powinna mieć zawód oraz własne pieniądze". Małżeństwo stanowiło w zasadzie koniec możliwości realizowania własnych aspiracji. No, bo ktoś musiał te tyłki i nosy obcierać oraz żywić i opierać.

W wieku lat mniej więcej dziewięciu, przeprowadziwszy własne studia genderowe, uznałam, że chciałabym być chłopcem. Nie na zawsze, wtedy. Przekaz rodzinny mówił, że kobiety są mądrzejsze, wrażliwsze, wartościowsze, silniejsze i tak dalej, ale faceci mają w życiu lepiej i tyle. Uznałam, że, w każdym razie, póki co, może uda się połączyć jedno z drugim, tym bardziej, że w tym czasie dziewczynki, moje rówieśnice (czyli starsze ode mnie o rok, a nawet i dwa, gdyż ja poszłam do szkoły mając lat 5 i 9 miesięcy) są po prostu beznadziejnie nudne. Wodziły się objęte w pasie po szkolnym korytarzu, tworzyły jakieś układy i koterie, co najwyżej grały w nudną śmiertelnie gumę. A chłopcy byli fajniejsi. Bo jeszcze się bawili, w prawdziwe, wymyślane zabawy. Więc chciałam być chłopcem. Miałam krótkie włosy, chodziłam w spodniach, bawiłam się z chłopakami. Czasem było strasznie, jak mnie testowali, czy się nadaję. I ja, żeby udowodnić, że jak najbardziej, właziłam najwyżej na drzewa i takie tam.

A najbardziej zazdrościłam im siusiaków. Bo siusiak dawał wolność. Można było się odlać, gdzie się chciało. Na przykład jak się jeździło godzinami na sankach w lesie. Dziewczynkom było trudniej, wśród bezlistnych drzew były zbyt widoczne. I to rozbieranie się i wystawianie tyłka na mróz. Więc ulepiłam z zielonej plasteliny siusiaka dla dziewczynek, do sikania zimą w lesie. Wyglądał podobnie, jak to:


Niestety, mój prototyp nie sprawdził się, w kieszeni tracił kształt, na mrozie się kruszył.

Coś mi z tego zostało. Chyba jedyna role model płci żeńskiej, jaką miałam, to była Pippi Langstrumpf. I czasem tak sobie myślę, jak byłoby fajnie być takim na przykład Andrzejem Stasiukiem, wielkim gościem z mordą zakapiora, który może sobie jechać, gdzie chce i oblepiać błotniki krowimi plackami.

Nie, nie żebym trwała w męczeństwie, tak tylko sobie czasem myślę.