Moje życie zewnętrzne właściwie zamarło. Co do wewnętrznego - hmm, podobno wszyscy mamy jakieś robaki. Z życia zewnętrznego wydarzył się jeden spacer z psem wczoraj rano i jeden dziś wieczorem, ale dziś był to, jak mawia moja znajoma, spacer "techniczny" czyli celem dokonania jak najszybszego zrzutu. Gdyż z wczorajszego spaceru ledwie się doczołgałam do domu, tak mnie zimno usiekło i pokręciło w kolankach. Interakcja z ludzkością z dzielni uległa zamrożeniu. Jedyny jej przejaw miał miejsce wczoraj, kiedy podczas porannego spaceru zobaczyłam przy wejściu do parku moich parkowych kolegów, dokładnie to koleżankę i jej konkubenta, amatorów spędzania czasu na łonie Parku Sieleckiego, z braku zobowiązań zawodowych. Właściwie to nie zobaczyłam, tylko mój pies stanął jak wryty w pozycji powitalnej i wtedy ujrzałam jego ukochaną dziewczynę, amstafkę. Państwa poznałam po ich suce, bo chyba w życiu nie widziałam mojej koleżanki w czapce. Ani w odzieniu wierzchnim, sięgającym niżej pasa. Zwykle nosi się tak bardziej przy ciele, obcisłe rurki, kurteczka pasowana, kusa. A dziś, nie dość, że waciak za tyłek (choć w sumie też raczej przy ciele, ale jednak), to do tego na głowie coś, co wyglądało jak mały baribal, zachodzący na pół twarzy. Konkubent, który zazwyczaj chodzi z gołą głową, by nie zburzyć fryzury z przedziałkiem na żel przyklepanym z półdługich, farbowanych na skrzydło kruka kosmyków, dziś miał czapkę z dzianiny w kolorze soczyście zielonym oraz zawinięty pod nos szalik.
- To ty? - zajrzała mi pod opadającą przyłbicę koleżanka. Bo jesteśmy na "ty", z uwagi na długoletnią zażyłość naszych psów.
- Ja. Też was nie poznałam z daleka.
- To przez te czapki, a poza tym wieje w pysk i przez te łzy nic nie widać. Najważniejsze, że psy się poznały. Ale nie zostaniemy z wami, bo my już się namarzliśmy. Nie idzie wytrzymać, piwo w puszce zamarza, trzeba wracać do domu, do łóżka.
Wróciwszy do domu doceniłam, że mam pracę, którą można wykonywać w łóżku, i to bez rozkładania nóg. Skręciło mnie albowiem, jak zaznaczyłam powyżej. Smarując rozgrzewającą maścią kąsane reumatyzmem kolana zastanawiałam się, czyja to wina, ta obrzydliwa, nieprzyjazna pogoda. Odrzuciwszy usual suspects (no, bo wiadomo, czyją winą jest wszystko) uznałam, że to wina tych obrzydliwie entuzjastycznych, rześkich i czerstwych miłośników sportów zimowych i w ogóle spędzania zimą czasu aktywnie na świeżym powietrzu. Już od listopada rozpoczęli zaklinanie śniegu. Ja tam bym spokojnie się obeszła bez śniegu i mrozu. Sportów nie lubię, a zimowych w szczególności. No, więc to przez nich wszystko. Tylko dlaczego nie mogli doprecyzować tych swoich mokrych (zamarzniętych) snów i marzyć o, powiedzmy, dwóch tygodniach z lekkim mrozikiem i skrzącym się w słońcu białym puchem, bez wichru, który siecze śniegową kaszą, wymieszaną z solą i piaskiem z chodników? Może oni lubią tę formę peelingu twarzy? A w ogóle to niech spadają gdzieś pod koło podbiegunowe i tam się napawają zimą.
Dziś i tak jest odrobinę lepiej, ale wczoraj wschodni wiatr wdzierał się do chałupy przez wszystkie mostki powietrzne, aż fruwały koty z kurzu. Siedziałam w łóżku w czapce, grzałam kolana termoforem i laptopem i przypominałam sobie, jak to było, kiedy dopadał mnie reumatyzm w dzieciństwie. Zwykle działo sie to wieczorem, stawy kręciły mnie tak, że płakałam i nie mogłam zasnąć. Babcia wyjmowała wtedy z bieliźniarki w sypialni zestaw antyreumatyczny czyli bandaże, flanelki, watę i rozgrzewającą maść. Maść była w płaskich ciemoróżowych plastikowych buteleczkach, z zielonym korkiem. W zestawie był jeszcze asprocol w szklanych tutkach, ale to dla dorosłych. Babcia nacierała mi maścią kolana, czasem też kostki i nadgarstki, owijała watą, flanelką i bandażami i, żeby odwrócić moją uwagę od bolących stawów, zanim maść zacznie działać, opowiadała bajki, baśnie i różne historie. Nie czytała, licząc na to, że przy zgaszonym świetle szybciej zasnę, tylko opowiadała.
Miałam ulubiony zestaw logoterapeutyczny specjalnie na reumatyzm. Bajki (baśnie raczej) klasyczne, ale z happy endem i bez nadmiernego poddawania bohaterów kolejnym próbom. Była więc bajka o dobrej Babie Jadze. Jaś i Małgosia w tej wersji nie zostali wyprowadzeni do lasu przez zdesperowanego ojca, który nie miał już czym wykarmić potomstwa, tylko po prostu się zgubili. Baba Jaga okazywała się Babcią Jadzią, samotną staruszką, która rankiem odprowadza dzieci do zrozpaczonych rodziców, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bo dzięki oszczędnościom Babci Jadzi rodzice wydobywają się z tarapatów finansowych, zamieszkują z Babcią Jadzią, zapewniając jej ciepło ogniska domowego i opiekę. Z kolei Kopciuszek nie czeka, aż książę objedzie pół królestwa z fetyszem-pantofelkiem rozmiaru co najwyżej 34. Za trzecim balem dopada przerażonego Kopciuszka, gdy pieje kur, a wtedy zjawia się Matka Chrzestna i czar nie pryska, a na hucznym weselisku złe siostry znajdują swoich amatorów, jak to każda potwora, kiedy tylko dostosuje aspiracje do możliwości. Z kolei w Czerwonym Kapturku nie cierpi żadne zwierzę - obywa się bez rozpłatania brzucha wilkowi, gdyż wilk okazuje się mądrym psem leśniczego, a cała akcja z wilkiem jest intrygą, uknutą przez babcię i leśniczego, mającą na celu nastraszenie Kapturka, żeby beztrosko nie paplał z nieznajomymi w lesie. Wilk-pies bowiem, zarówno przy spotkaniu z Kapturkiem w lesie, jak i leżący w łóżku w babcinym czepku, mówił głosem leśniczego. Rzecz znana z filmów z gadającymi psami - dostają smakołyk, po którym oblizują się, kłapiąc paszczą, jakby mówiły. Bracia Grimm pewnie się w grobie przewracali, ale mnie te optymistyczne wersje jakoś koiły, kiedy stawy kręciły tak, że miałam ochotę podrapać je od środka.
Ale jeszcze lepsze były historie osnute wokół starych filmów, melodramatycznych i przygodowych, często jeszcze niemych. Moja Babcia była kinomanką od dzieciństwa i pamiętała każdy film, który widziała jako dziecko, z najdrobniejszymi szczegółami. Zresztą za każdym razem opowiadała te filmy inaczej, przestawiając kolejność, swobodnie łącząc wątki i postaci z różnych filmów. Najbardziej lubiłam opowieść o tym, jak to pewien maharadża zlecił architektowi z Europy wybudowanie grobowca dla swej żony, który to grobowiec wspaniałością miał przyćmić Tadź Mahal. No, więc był maharadża, jego piękna żona, która, jak się okazało, wciąż przebywała wśród żywych, architekt, jego narzeczona, powstały z martwych po latach jogin o ponadnaturalnych mocach oraz tygrys. I dramatyczna ucieczka przed maharadżą przez góry. Po latach ten akurat film zidentyfikowałam - był to "Grobowiec indyjski", ale w wersji z 1921 roku, nie w tej z lat 50 Fritza Langa. Niedawno znalazłam w internecie jego odrestaurowaną wersję, ale nie wiem, czy dam radę obejrzeć w całości, z aktorami wysmarowanymi brązową pastą, Indiami kręconymi w Berlinie w ledwie trzymających się kupy dekoracjach. Podobno efekty specjalne z joginem są niezłe. więc może się skuszę.
Były też wspomnienia z dzieciństwa - ale to oddzielny temat. Teraz tylko opowieść o małej Halusi - mojej Babci - kinomance, lat około 10. Otóż moja Babcia latała do kina nałogowo. Jak już kiedyś pisałam, zawsze powtarzała, że "Purpurowa róża z Kairu" jest o niej. Nie pamiętam, z jakim filmem związana jest ta historia. Można by, przeglądając repertuar wileńskich kin z początków lat 30, pokusić się o znalezienie odpowiedzi. W każdym razie, wraz ze swą przyjaciółką Lonią, Halusia (jako prowodyrka) dokonała czynu zuchwałego - po seansie zerwała plakaty ze swym aktualnym idolem (któż to mógł być?). Przerażone zbrodniarki, przekonane, że wszyscy widzieli ich występek, schowały się w ciemnym kącie u Halusi w mieszkaniu, by podzielić łupy (zapewne celem noszenia ich na sercu). A tu nagle - pukanie do drzwi - policja! Zbrodniarkom krew zmroziła się w żyłach, serce stanęło. Idą po nas! Zabiorą, wtrącą do tiurmy. A jaki będzie wstyd! Zwłaszcza Lonia, córka policmajstra, zamarła, wciskając się głebiej w kąt. Ojciec posadę straci, rodzina pójdzie na bruk, na żebry, dzieci - do sierocińca. Policjant, jak się okazało, przyszedł zapytać, czy ktoś nie widział żulików, którzy właśnie grasowali w okolicy oraz czy coś nie zginęło, na przykład pranie ze strychu. Ale Halusia z Lonią już zdążyły umrzeć z przerażenia w obliczu nieuniknionej po zbrodni kary.
Na wychłódłe stawy pomógł wczoraj wieczorem grzany miód pitny - poczułam, jak wigor wstępuje w moje wyziębłe członki, a krew poczyna żywiej krążyć. Pan Zagłoba jednak swoje wiedział, należy słuchać starszych i doświadczonych. A w kwestii meteo - pozwolę sobie zacytować wielkiej urody i sugestywne ostrzeżenie IMiGW na najbliższy czas:
"Wietrzna noc może być przyczyną zakłócenia snu u osób wrażliwych na bodźce atmosferyczne. W ciągu dnia województwa północno-wschodnie, wschodnie i centralne będą nadal znajdować się w zasięgu mroźnej masy powietrza kontynentalnego, co - w połączeniu z dość silnym i porywistym wiatrem - będzie kształtować bardzo silny lub silny stres zimna, stwarzającym duże prawdopodobieństwo powstania odmrożeń palców, uszu oraz twarzy. Dla tego obszaru kraju pozostaje aktualne zalecenie unikania dłuższego przebywania na otwartym powietrzu oraz szczególnej ochrony przed mrozem małych dzieci i osób w podeszłym wieku. Ekstremalnie lub bardzo zimne i wietrzne środowisko termiczne może wywoływać u meteoropatów objawy niepokoju lub drażliwości. W Polsce zachodniej i południowo-zachodniej odczucie termiczne będzie zmieniać się z bardzo zimnego na zimne. W pochmurnym, wilgotnym środowisku nasuwającego się od zachodu niżu, u meteoropatów mogą występować objawy senności i wydłużenia czasu reakcji oraz bóle".
http://wyborcza.pl/1,75478,15381947,Paskudna_prognoza_pogody_na_weekend__Bedzie_wialo.html#ixzz2s11LQURQ
Uwaga, lokowanie produktu: miód trójniak z Biedry za 11,99 PLN pomaga na bóle oraz objawy niepokoju lub drażliwości. A także zakłócenia snu. Senność i wydłużenie czasu reakcji stają się objawami wręcz pożądanymi.