Słabość mię jakaś wzięła, a może to nie słabość tylko wkurw? Albo słabość wzięła, a wkurw przyatakował i dopadł tym łacniej, żem osłabiona? W każdym razie z okazji Wielkiej Orkiestry Świętojebliwych Pomyj, które ostatnio lały się strugami, trudniej mi było na świecie. Tak, jak jest mi trudniej z okazji innych narodowych dni hejtu, jak w okolicy 11 listopada. Bo, niestety, rzecz nie jest tak prosta, jak powywalanie z listy fejsbukowych "znajomych" (o ile jeszcze jacyś do wywalenia się ostali po Święcie Niepodległości). A zresztą ja nie wywalam, "znajomi", wrzucający na fejsbuka pełne nienawiści idiotyzmy, sami mnie usuwają. Problem z tymi, których nie da się usunąć z realu. Problem w tym, że to się dzieje na tak ogromną skalę, że ci upajający się własną prawością w słusznej, ich zdaniem, nienawiści, to już nie jest margines. I jest mi trudno w takich momentach, bo boleśnie dociera do mnie z każdym narodowym świętem nienawiści to, że nie ma tu rozmowy, nie ma możliwości porozumienia. Bo wszyscy ci, którzy teraz mieli dużo radości z obrzucania Owsiaka gównem, do żadnego porozumienia nie dążą. Rozmowa nie jest możliwa, bo na jakiekolwiek argumenty są odporni. Można pokazywać sprawozdania, tłumaczyć, jak je należy czytać, można odsyłać do wyników kontroli finansowej. Nawet, jeśli się okaże, że stawiali fałszywe zarzuty, faktów do świadomości nie przyjmą. Ani ci, którzy niepokornie warzą paszę z pomyj, ani ci, którzy nią się karmią. Jest jak w tym dowcipie, kiedy to po imprezie dzwoni jeden koleżka do drugiego:
- Wiesz, stary, tak przykra sytuacja: po twoim wyjściu okazało się, że zginął mi portfel.
- Ale coś ty, chyba nie myślisz, że to ja?
- No, nie, portfel się znalazł, ale niesmak pozostał.
Gdyż nie fakty tu chodzi, tylko o to, żeby niesmak pozostał.
W jednym chórze z niepokornymi wystąpił portal, który nazywa się katolickim. I tak oto "nie daję Owsiakowi" stało się cnotą oraz elementem walki z szatanem, a sam Owsiak dołączył do grona takich książąt ciemności, jak Hello Kitty czy gender. Tak to jest, kiedy pobożność pomiesza się z bigoterią, a duchowość, sprowadzona poniżej pasa, staje się dupowością. Bez serca. I bez mózgu.
Mój Dziadek mawiał:
"Głową muru nie przebijesz. Mur jak stał, tak stoi, a człowiek - kaleka".
Przyjąwszy więc do wiadomości, że #takasytuacja#, że tak już będzie, przy każdej możliwej okazji, "Haters Gonna Hate", postanowiłam podjąć działania autoterapeutyczne, coby mnie wkurw nie zadusił. Albowiem - jak powyżej, nie ma rozmowy ani porozumienia, no, to lećcie sobie, hejterzy, jak pociski, alleluja i do przodu, ja schodzę z drogi.
W sobotę była akcja ratowania się terapią zajęciową, byle dalej od internetów. Oraz comfort foodem. Już rano poczułam bowiem jakąś wewnętrzną pustkę, w brzuchu, tak konkretnie. Zawsze to poziom wyżej, pomyślałam, widać moja duchowość to brzuchowość i trzeba o nią zadbać. Padło na gołąbki, jedzenie z dzieciństwa, kiedy wszystko było prostsze.
Mój mąż na hasło "gołąbki" wyraźnie się ożywił; nie przewidziałam jednak, że popadnie w stany ekstatyczno-hipomanijne. Na zakupach pod domem zginął na godzinę, po czym przytargał kapustę wielkości piłki lekarskiej, tej większej. Szukał jej po całej okolicy, ba, zwrócił kapustę, zakupioną w warzywniaku, kiedy w sklepie "U Brudasów" znalazł większy okaz!
Wiadro farszu narządziłam, kapustę nacięłam przy głąbie i wsadziłam do największego gara, jaki mam na stanie. Kapusta się blanszowała, a tu za oknem przez atrament na niebie przedarła się światłość i zaczął się pokaz świateł i parada chmur. No, i tak się miotałam, pomiędzy oddzielaniem azbestowymi paluszkami kolejnych warstw liści z kapuścianego łba (chyba z wodogłowiem), niczym Dennis Nilsen, kiedy w swym mieszkaniu w Cricklewood sporządzał ludzką głowiznę, a uchylonym połaciowym oknem. Co chwilę zmieniał się układ świateł i kolorów, czego za nic nie chciałam przegapić. Normalnie tu i teraz, doznania mistyczne na zmianę z kapustą.
Pokaz trwał, a ja uniesienia zaokiennością przeplatałam zawijaniem, jak ten świstak, farszu w liście. Zapakowałam wielkie jak kabany gołąbki do szybkowara i w końcówce pokazu wykonałam sos pomidorowy. Po czym, już bez konieczności latania do okna (no, dobra, daleko nie jest, może z półtora metra), poczęłam delektować się chwilą, kiedy już minęło to pobudzenie i obawa, że coś mi za oknem umknie.
Pachniało kapustą, czosnkiem i ogólnie sosem pomidorowym oraz hiacyntem, który właśnie osiągnął fazę maksymalnego rozkwitu czyli gnących się pod własnym ciężarem pał. Bardzo piękna kompozycja, zaprawdę, w sam raz pod stan mistycznych uniesień.
A kiedy otrzymałam nagrodę za swe dzieło czyli zeżarłam tyle gołąbków, że nie byłam w stanie się ruszyć, walnęłam się z tym rozkosznie ciążącym w brzuchu gołąbkowym płodem w hamaku przy choince i przespałam dwie godziny, pełne snów o mocno zawikłanej fabule i chyba w 3D.
Chwilowo pomogło.
Ale w niedzielę było szaro, z nieba waliło żabami, a z internetów - gównem. Powtórka z pożerania gołąbków tylko na chwilę rozjaśniła niebo.
W poniedziałek przyszła światłość, ale słabościowkurw trzymał, a robota nie szła. Postanowiłam więc to rozchodzić. Podobno poziom zadowolenia z życia trwale podnosi przeprowadzka w pobliże terenów zielonych. Na szczęście, nie muszę kupować krowy, żeby się mleka napić, mam trzy parki do wyboru w okolicy. Teraz wszystko to zasypuje śnieg, ale w poniedziałek było tak.
Zrzucając wkurw obeszłam Łazienki w tempie Korzeniowskiego, wyprzedzając kijkowców, biegaczy, a nawet meleksy. Po czym już spokojnie udałam się do sikorek i kowalików, sprawdziłam co u kaczek mandarynek, próbowałam nawiązać rozmowę z łabędziem, ale, jako niemy, nic nie powiedział.
Najbardziej lubię Łazienki tuż przed zachodem słońca, w dzień powszedni, kiedy ludzi jest tam niewielu, alejki niemal puste.
Mało się nie zabiłam o własne nogi, oglądają z zadartą głową takie oto wzorki:
I nagle...chmury jak góry sprawiły, że w miejscu, które znam przecież na pamięć, nie wiedziałam, gdzie jestem. Czas przestał istnieć. Myślli przestały istnieć. A z nimi wkurw.
Pozostali chyba nie dotrwali do końca.