poniedziałek, 30 grudnia 2013

Urodziny i sporty ekstremalne



Otóż jak ma się urodziny w ostatni dzień roku, to jest trudniej. Wam, robaczki, licznik bije i odmierza upływ lat w kalendarzu, a mnie to niejako podwójnie mocno. I dlatego zwykle pod koniec roku coś mi odwala, czuję nagłą, a przemożną potrzebę zmian, przemian, fikołków. Już, już mnie kusiła radykalna zmiana fryzury, ale to ćwiczyłam - raz postanowiłam zostać blondynką, w głębokich latach '80, a właściwie to w końcówce, rok '88, została zakupiona w Pewexie farba L'Oreal (wtedy jeszcze nie "jesteś tego warta"), w zakładzie fryzjerskim na Grochowskiej nałożona wieczorem 30 grudnia, do domu wróciłam wstrząsana szlochem, z blond watą cukrową do pasa. Watę zmoczyłam, wcisnęłam beret na łeb i pognałam, łkając, do mojej koleżanki, która regularnie farbowała włosy i zawsze miała jakieś zapasy farb. Miała, pół tubki Londy w kolorze chyba mahoń. Było mi ganz egal, byle nie ta blond wata. Efekt na jeszcze chodzącym odbarwiaczu? Karminowe pasma na niemal bieli, fryzura biało-czerwona, jak tęcza patriotyczna. No, to przez jakiś czas byłam niezmiernie stylowa i awangardowa, do fryzu została dodana karminowa szminka (ach! gdzie ten odcień? Bourjois już go nie produkuje!) oraz szalik w stosownym kolorze. Innym razem opitoliłam z długiego na bardzo krótko.

Postanowiłam powstrzymać te końcoworoczne i przedurodzinowe zapędy i, w zamian, wybrałam się w miejsce nieznane. Miało być spoko, wyjście na dach i oglądanie panoramy Warszawy.
Tylko nikt mi nie powiedział, że na dach trzeba się wspiąć na wieżę (dobra, wieżyczkę, ze 3 piętra wysokości), ślimakiem, bez poręczy, za to z wiązką kabli elektrycznych w miejscu, gdzie można by się czegoś uchwycić. Obrazek powyżej pokazuje ten łatwiejszy moment, na samej końcówce, wcześniej były schodki murowane, dużo trudniejsze do pokonania.

Czy można mieć lęk wysokości i klaustrofobię naraz? Można. Jeśli trzeba wejść na wieżyczkę schodami, których forsowanie przypomina pokonywanie komina w jaskini. Z pochyloną głową,bo jest tak nisko. I ciasno. I z zakrętami schodów, tak, że ma się wrażenie obracania wokół własnej osi. Na tej 1/4 usiadłam w wykuszu przy zamurowanym oknie i oznajmiłam, że jeśli nie wykują mi tu otworu do świata, światła i powietrza, to ja tu już zostaję. Rzygać mi się chciało, prawdziwie i konkretnie, dusiłam się klaustrofobicznie, jednocześnie mając poczucie wznoszenia się na wysokość, a zarazem wiedząc, że wyzwolenie z tego duszenia oznacza wlezienie na jakąś chwiejną platforemkę i konfrontację z przestrzenią.

Ale - jak to? Ja? Zostaję? A panorama? Oraz - kto mnie stąd zniesie, jak już umrę i wyschnę, jak mumijka?
Ideologii mi trzeba było, jak zwykle w takich sytuacjach. Ideologią w fobię.

Uznałam, że to takie symboliczne wydarzenie, takie przekraczanie siebie, sport ekstremalny, przejście inicjacyjne, prowadzące ku ponownym narodzinom, dzień przed urodzinami, że się inicjacyjnie przecisnę, choć w odwrotnym kierunku, bo ku górze, i że to mnie ku nowemu wyzwoli.

Łykając pawia pięłam się w górę, zaliczając przystanek na strychu, pełnym starych map, połamanych mebli i woniejących potem kufajek robotników.

Wylazłam.

Zobaczyłam.

Umarłam ze strachu, stojąc na maleńkim tarasiku, z jamą w dół ziejącą.

I co? Wrócę tam.










A wieżyczka? Ot, taka, wcale nie ogromna.




5 komentarzy:

  1. WSZYSTKIEGO DOBREGO!
    Ja też mam zaraz urodziny i wiem, jak to jest. I też miałam włosy marchewkowe po blondi.
    Cieszmy się więc, że żyjemy:-)
    A ta wieża to jakaś... ciśnień? bo ciasna?
    brr, nie weszłabym.

    OdpowiedzUsuń
  2. raczej cieśnień :) marchewa też była

    OdpowiedzUsuń
  3. ojej, a gdzie to takie? nie mogę zlokalizować...

    OdpowiedzUsuń
  4. WOW! Ja uwielbiam wysokości, a jeżeli chodzi o zwiedzanie w ramach urodzin ostatnio z narzeczoną byliśmy w Kazimierzu ;)

    OdpowiedzUsuń

jeśli komuś się chce, proszę o komentarz, będzie mi miło