czwartek, 20 lutego 2014

Barykady


Dawno, dawno temu, pod koniec lat '70, kiedy byłam w siódmej klasie podstawówki, nasz pan od polskiego, zesłany na placówkę edukacyjną wprost z kulturoznawstwa we Wrocławiu, z uwagi na zrobienie dzieciątka córce pani dyrektor mojej szkoły, zadał nam wypracowanie o wojnie. Tak ogólnie, o wojnie i co my na to. Dostałam wtedy piątkę za patetyczny apel pacyfistyczno-antyatomowy (lata '70, jakby nie patrzył), z adnotacją "dobre, ale żadne", ale to moja koleżanka została poproszona o odczytanie swojego wypracowania publicznie. Napisała o tym, co by było, gdyby nastąpiła wojna - schowałaby się z rodziną u swojej babci w piwnicy, bo babcia ma w piwnicy zapasy oraz wprawę w przeżyciu wojny w piwnicy. I tam byliby bezpieczni.

Nie tak dawno temu, nie, nie w wieku 20 lat, raczej koło czterdziestki nawet, wciąż byłam przekonana, że, jakby co, to ja idę na barykady. Że wolność wartością nadrzędną jest.

A teraz, od paru lat, nie jestem tego pewna. Nie jestem pewna, czy poszłabym na te barykady. A już absolutnie pewna jestem, że nie puściłabym na barykady moich bliskich. Nie wiem, w jaki sposób, czy zamknęłabym w szafie, w piwnicy, czy dosypałabym relanium albo innych piguł do żarcia. Byle zatrzymać w domu. Żeby byli bezpieczni.

Myślę o matkach, o rodzinach tych, którzy są na Majdanie. Nie jestem w stanie myśleć o matkach, o rodzinach, o bliskich tych, którzy zginęli. Sprawdzam newsy, czepiam się nadziei, że to się skończy. Nie wiem, jak się skończy. Ale się skończy. Że pójdę spać i, jak się obudzę, to się skończy. Zabijanie ludzi się skończy. Tak, wiem, wszystko to nie jest takie proste, potem i tak nastąpi totalna rozpierducha i burdel, ale niech chociaż skończy się to strzelanie do ludzi jak do kaczek.

Płaczę, z wściekłości i bezsilności.



czwartek, 13 lutego 2014

Kubuś



- Kubuś! Kubuś! Chodź do pani na marcheweczkę! Grzeczny chłopczyk, ładnie zajadasz.

Pytam panią, jak poznaje, że Kubuś to Kubuś.

- Każdy jest Kubuś. Pawie to Kubusie. Ale wie pani, one mnie poznają, z daleka biegną, jak idę. I ufają mi.
- Ale tylko chłopaki? Czy dziewczyny też? One jakieś takie mniej ufne.
- Dziewczyny też. W zeszłym roku, jak siedziałam na ławce, to jedna podeszła i zniosła jajko tuż przy moich butach, prawie na stopach.

Zatkało mnie i nie zapytałam, co pani zrobiła z tym jajkiem. Ja bym chyba była przerażona takim dowodem ufności. No, bo co z tym jajkiem zrobić? Zostawić? Zanieść do pawiego kurnika, jeśli taki jest? Zabrać i usmażyć jajecznicę?


Mówię pani, że w zeszłym roku zimą spotkałam pod Nową Pomarańczarnią pana, który też nawoływał pawia-Kubusia.

- Pewnie bywalec Łazienek, może mnie podsłuchał. Bo ja od lat tak je nazywam.
- A jak mają na imię dziewczyny?
- Tajemnica! Proszę przychodzić częściej, to pani się dowie.

Chyba muszę przychodzić częściej, bo chcę poznać los jajka-niepodzianki.

Hiszpańska parka chce zdjęcie z Kubusiem i jego karmicielką. Dziewczyna pyta na migi, czy pani da jej kawałek marchewki, jako wabik do zdjęcia. Kubuś, zamiast w marchewkę, wali dziobem w pierścionek dziewczyny. Pani, też na migi, tłumaczy, że Kubuś lubi błyskotki.


A z panem i pawiem z rok temu było tak:

- Kubuś! Kubuś!
Z bocznej ścieżki wychodzi pan z teczką, stawia teczkę na śniegu, wyjmuje pokrojony chleb. Rzuca chleb wszystkim schodzącym się i zlatującym ptakom, ale nie przestaje nawoływać:
- Kubuś! Kubuś!
W końcu podchodzi Kubuś, który wcześniej zajmował się czyszczeniem piór w ogonie. 
- Kubusiu, nieładnie tak, ileż mam cię tu prosić - czule wita go pan.
Pytam pana, jak poznaje, że to właśnie Kubuś.
- Bardzo prosto, proszę pani. To Kubuś poznaje mnie, a ja poznaję go po tym, że on mnie poznaje.




wtorek, 11 lutego 2014

Psiebiśniegi



Śniegi schodzą, a one, czy to w promieniach słońca czy skropione deszczem, mienią się feerią barw, bogactwem odcieni brązu. Ugier, ochra i sjena palona, czekolada, cynamon i różne natężenia koloru herbacianego, khaki, brunatny i tabaczkowy, kasztanowy i orzechowy, rudy i beżowy, mahoń i palisander. Cała paleta gówna, różnorodność form i tekstur.

Dobrze, że buty mam gumienne, łatwe do obmycia. Gorzej z psem, a najgorzej - po ciemku, bo nie widzę, którędy go wieść, żeby w te wszechobecne oznaki przedwiośnia nie wstąpił gołymi łapami.

Od lat noszę się z takim pomysłem, żeby powtykać w te kupy kwiaty z krepiny. Ach, jakże by rozkwitły podwórka, parki i trawniki. A nawet chodniki.

niedziela, 9 lutego 2014

O skokach narciarskich


Pierwszy (i ostatni) raz jarałam się skokami narciarskimi, kiedy kibicowałam Wojciechowi Fortunie. Nie jestem tylko pewna, przy jakiej okazji. Nie mógł to być historyczny skok z Sapporo, bo nie był on transmitowany w polskiej telewizji. Może to były jakieś zawody po olimpiadzie? Ale czy w 1972 czy na początku 1973? Na pewno nie później, bo jeszcze wisiała moja huśtawka w drzwiach pomiędzy kuchnią a pokojem. A była ona ważnym elementem kibicowania. Huśtałam się najwyżej, jak mogłam, niemal zahaczając stopami o lampę w pokoju, czynnie uczestnicząc w ten sposób w lotach na skoczni. I wyśpiewywałam pełną patosu pieśń  "A czyjeż to imię rozlega się sławą" o szarży pod Somosierrą, bo pasowała podniosłym nastrojem, a poza tym traktowała o skokach - "Skoczył Kozietulski". "Skoczył Krzyżanowski, jak piorun się rzucił" i tak dalej. Kiedyś ta sama pieśń stanie się przyczyną mego wielkiego upadku - ale to osobna historia.

Na razie huśtawka jeszcze wisi, ja, rozbujana, fruwam pod sufitem, razem z Fortuną i szwoleżerami lecę po medale. "Napoleon z piersi orła mu przyszpili!" A w przerwach między fruwaniem tańczę przed telewizorem, śpiewając "Zasiali górale owies", w intencji zwycięstwa. "Nie masz niepodobnej rzeczy dla Polaka!" Mam strój góralski - no, prawie góralski: czerwoną spódnicę, naszywaną u dołu kolorowymi tasiemkami, kierpce, perukę z warkoczami, w kolorze świeżo wyklutego kurczaka oraz wianek z krepiny z mikołajowej imprezy w zakładzie pracy. I korale. Niestety, nad czym zawsze bolałam, nie posiadam do kompletu aksamitnego gorsecika z haftami. Trochę mi niewygodnie w tej peruce, bo gorąco i jeździ po głowie, więc zamieniam ją na wiklinowy koszyk do święconki - jakoś tak wydał mi się odpowiednim elementem stroju ludowego. Choć trochę pije pałąk pod brodą.

Nie pamiętam, jakie to były zawody. Nie pamiętam wyniku. Ale doskonale pamiętam, jak z zapałem i w patriotycznym uniesieniu bujam się na huśtawce i tańczę do upadłego.

P.S. Oczywiście, że się cieszę ze złota Kamila Stocha.

sobota, 8 lutego 2014

A myfa mowe?

 Moja Babcia wierzyła w dobroczynny wpływ uczenia się wierszy na pamięć. Oraz dłuższych tekstów prozą. Uważała, że to dobra gimnastyka dla pamięci, od lat najmłodszych. Gdyż takie metody ćwiczenia pamięci stosowano w zakładzie wychowawczym, do którego uczęszczała czyli w przedszkolu i szkole Sióstr Nazaretanek w Wilnie. W istocie, po latach pamiętała wszystkie wierszyki i piosenki, których tam się nauczyła. Ale też potrafiła, w wieku lat 85, podać mi numer komórki mojego dalekiego kuzyna, który dwa tygodnie wcześniej usłyszała przez telefon(!). Tylko inaczej dzieliła, bo nie kumała, że pierwsze trzy cyfry to numer operatora, podawała po dwie. Oraz, z uwagi na to, że była bardzo słaba i zartretyzowna i nie miała siły utrzymać książki, uczyła się błyskawicznie nowych tekstów na pamięć, żeby móc je sobie przepowiadać, bez konieczności wysiłku ponad siły. I tak nauczyła się całego chyba Herberta, którego kochała pod koniec życia tak bardzo, jak nienawidziła Miłosza. I walczyła ze mną o tę miłość, gdyż duch był ochoczy, choć trzydziestokilkukilogramowe ciało bardzo już mdłe. Kazała powiesić sobie portret Herberta, wycięty z gazety i powiększony, na ścianie naprzeciw łóżka. Choć nie on jeden był recytowany z tej otchłani fizycznego zanikania.

Od bardzo wczesnego dzieciństwa takie właśnie ćwiczenia pamięci mi stosowała. Za co jestem niezmienie wdzięczna, bo jakoś tam łata mi to dziury w pamięci i chociaż czasem zdarza mi się pamiętać różne rzeczy.

A oto ćwiczenie pierwsze, mam rok z bardzo małym kawałkiem, wchodzę z kwestiami kotka, na bezdechu z przejęcia i wypiekami na twarzy:

Chory kotek.
Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku,
I przyszedł kot doktór: Jak się masz koteczku!
ZIE BARZO... i łapkę wyciągnął do niego.
Wziął za puls pan doktór poważnie chorego,
I dziwy mu prawi: zanadto się jadło,
Co gorsza, nie myszki, lecz szynki i sadło;
Źle bardzo... gorączka! źle bardzo, koteczku!
Oj, długo ty, długo, poleżysz w łóżeczku,
I nic jeść nie będziesz, kleiczek i basta:
Broń Boże kiełbaski, słoninki lub ciasta!
A MYFA MOWE? zapytał koteczek,
LUP S PTAFA CHOĆ MAWA UDA?
Broń Boże! pijawki i dyeta ścisła!
Od tego pomyślność w leczeniu zawisła.
 I leżał koteczek; kiełbaski i kiszki
 Nietknięte, zdaleka pachniały mu myszki.
Patrzcie, jak złe łakomstwo! kotek przebrał miarę;
Musiał więc nieboraczek srogą ponieść karę:
Tak się i z wami, dziateczki, stać może:
 Od łakomstwa strzeż was Boże!

Dodam, że kochałam się wtedy w Janku Kosie i na widok tlenionego Gajosa na ekranie telewizora wołałam w uniesieniu: JANAK! JANAK!


piątek, 7 lutego 2014

Lawerak


- Stała, taka bida, przerażona, szczeniak jeszcze malutki, w bramie płonącego domu przy Szpitalnej. A my mieszkaliśmy na Chmielnej, do ogródka u Bliklego nosiło się w czasie Powstania butelki z benzyną, coś do jedzenia. I uratowałam ją z tego płonącego domu, a potem poszła z nami do Pruszkowa. Znalazłyśmy się z babcią w transporcie, wieźli nas do Niemiec. Po drodze ktoś umarł, zatrzymali transport, żeby wynieść ciało. To był transport starszych osób i dzieci, ja już byłam wprawdzie dużym dzieckiem, miałam 11 lat. Pilnowali nas tylko banszuce. Kiedy otworzyli wagon, banszuce powiedzieli, że będą strzelać w powietrze i kto chce, niech ucieka. Więc skoczyłyśmy z babcią, ja z tym pieskiem na rękach. Przez lasy doszłyśmy do wsi, tam nas przyjęli jacyś ludzie. Dali nam najwspanialsze jedzenie, jakie pamiętam w życiu - gorące, sypkie gotowane ziemniaki. Do dziś czuję ten cudowny smak.

- Po wojnie odnaleźliśmy się wszyscy na Pomorzu. I ta suczynka była z nami. To był lawerak, seter angielski, w czarno-białe łaty. Okazało się, że jest absolutnie rasowa, czystej krwi. Nazywała się Chérie i naprawdę była naszym kochaniem. Byliśmy wtedy bardzo biedni i, choć dalsza rodzina z nas się śmiała, że zeszliśmy na psy, to w pewnym momencie naprawdę przeżylismy dzięki sprzedaży szczeniaków od niej, które zdążyła urodzić, zanim zachorowała.

- Jako pierwsza osoba w naszej rodzinie - bo pies to przecież osoba - dostała antybiotyk. Antybiotyki były wtedy absolutną nowością, dla ludzi ich nie było, ale jakoś udało się dla niej zdobyć. Niestety, zachorowała na nosówkę, czy ten atybiotyk został podany za późno, czy był nieskuteczny - nie wiadomo, w każdym razie nie udało się jej uratować. A ja od tej pory już zawsze miałam psy.

Babcia-komandos (tak nazywają ją jej wnuki) niestrudzenie rzuca piłeczkę i kije swojej czekoladowej labradorce z ADHD. Mniej więcej co pół minuty, co daje dobrze ponad 100 schylań i rzutów na godzinny (co najmniej) spacer. Mówię, że mi się arytmetyka nie zgadza, że jak to? W czasie Powstania miała 11 lat, czyli teraz ma...

- Że nie wyglądam na swój wiek? To pewnie kwestia genów, moja mama też nie wyglądała, do końca życia. Tylko że ona była piękna, ja nie jestem do niej w ogóle podobna, była prześliczną, jak to się mówi, efektowną, brunetką. A poza tym może to dlatego, że wciąż pracuję.

Babcia-komandos wykłada, pisze artykuły naukowe i książki. Nie licząc innych form aktywności zawodowej. Jest sędzią Sądu Najwyższego w stanie spoczynku. Została mianowana w roku 1989. Wcześniej nie było to możliwe.

- Wczoraj był u mnie ksiądz po kolędzie. Nie, nie z Chełmskiej, ja już podchodzę pod parafię na Czerniakowskiej. Młody człowiek, a jakoś tak dziwnie na psa reagował. Czekałam, kiedy powie "apage, satanas". A ona po prostu była ciekawa. Może i dobrze, szybko sobie poszedł.

Nigdy tego nie robiłam, ale korci mnie, żeby ponagrywać jej wspomnienia. Nie wiem, czy uda mi się ją namówić, czy to potrafię. Ale jest to Postać i chciałabym to zrobić.

niedziela, 2 lutego 2014

Świszcz, światło na oświecenie i patataj





Phil się wypowiedział w kwestii zimy. Jeszcze sześć tygodni, jak drut, w każdym razie w Ameryce Północnej. Dzień Świstaka to ja mam od Nowego Roku, z kilkoma krótkimi przerwami na nieliczne dni słoneczne. Bo ja "pamiętam tylko dni słoneczne", jak Hrabal. A reszta to Dni Świstaka, a właściwie Świszcza. Świszcz brzmi jakoś tak bardziej złowrogo. I tak w sumie na jedno wychodzi, świstaki są słodkie, ale nic, tylko siedzą i zawijają w te sreberka. W każdym razie styczeń świsnął mi koło uszu, poświstał w kominach i wywiał pamięć z głowy. Kalendarz wskazuje na to, że styczeń miał miejsce, tylko ja zupełnie go nie pamiętam. Na pewno poczyniłam w tym czasie z kwintal paszy treściwej (choć bez kulinarnych rewelacji), na pewno przejechałam się parę razy odkurzaczem, a nawet i na szmacie, bo nie ma solanki na podłodze, czyli musiałam ją usunąć, na pewno wyprałam co najmniej metr sześcienny odzieży, bo jeszcze da się wejść do łazienki, bez konieczności forsowania sterty prania. Byłam też na kilkudziesięciu spacerach z psem. Na niwie zawodowej raczej Niniwa, ruina i perzyna (pierzyna?), gdyż był to pierwszy od lat styczeń, w którym nie wisiały nade mną terminy, więc raczej się opierdalałam, nie będąc w stanie się ogarnąć (za co za chwilę zapłacę i zapłaczę). A, i z okazji karnawału, byłam na jednej domówce z dzikimi tańcami (to pamiętam).

No, bo co to za pomysł, żeby Nowy Rok był na początku stycznia? Wszystko przez Juliusza Cezara, ten marcowy termin był znacznie sensowniejszy. Ja bym nawet optowała za kwietniem. Albo i majem.

Tak, słuszne są podejrzenia o to, że cierpię na sezonowe zaburzenia afektywne. Na afekta nawet tak mi się nie rzuca, jak na pamięć. Tkwię w tych mrokach i w ciemnej dupie, zborność minus 10, pamięć średnio i krótkoterminowa minus 15. I mam na to od lat papiery. Leczenie klimatyczne doktorek uznał niegdyś za bardzo sensowną opcję. Tylko że nikt mnie nie wyśle do sanatorium na Karaibach, na ten przykład. NFZ nie refunduje.

A poza tym, że Phil dziś szukał swego cienia, to jest święto Matki Boskiej Gromnicznej. Też ze światłem związane, "światło na oświecenie pogan" i tak dalej. Pamiętam z dzieciństwa obrazek, pocztówkowego formatu, z Matką Boską Gromniczną i wilkami. Bałam się panicznie tych wilków, wyłaniających się z ciemności. Kiedy byłam chora, miałam gorączkowe sny, w których musiałam odpędzać sforę wilków, a najgorsze było to, że działo się to w kompletnych ciemnościach i walczyłam na oślep. Kijem, nie gromnicą.


Jeśli chodzi o święta, początki nowego i takie tam, pewne nadzieje pokładam w rozpoczętym właśnie chińskim czy też w ogóle azjatyckim Roku Drewnianego Konia, który ma przynieść przerwanie złej passy oraz sprzyjać podróżom. Choć różne są prognozy. Patataj, koniku, patataj. Na razie widzę tylko ślady tego, że był tu jakiś konik.

piątek, 31 stycznia 2014

Reumatyzm, grobowiec i inne opowieści


Moje życie zewnętrzne właściwie zamarło. Co do wewnętrznego - hmm, podobno wszyscy mamy jakieś robaki. Z życia zewnętrznego wydarzył się jeden spacer z psem wczoraj rano i jeden dziś wieczorem, ale dziś był to, jak mawia moja znajoma, spacer "techniczny" czyli celem dokonania jak najszybszego zrzutu. Gdyż z wczorajszego spaceru ledwie się doczołgałam do domu, tak mnie zimno usiekło i pokręciło w kolankach. Interakcja z ludzkością z dzielni uległa zamrożeniu. Jedyny jej przejaw miał miejsce wczoraj, kiedy podczas porannego spaceru zobaczyłam przy wejściu do parku moich parkowych kolegów, dokładnie to koleżankę i jej konkubenta, amatorów spędzania czasu na łonie Parku Sieleckiego, z braku zobowiązań zawodowych. Właściwie to nie zobaczyłam, tylko mój pies stanął jak wryty w pozycji powitalnej i wtedy ujrzałam jego ukochaną dziewczynę, amstafkę. Państwa poznałam po ich suce, bo chyba w życiu nie widziałam mojej koleżanki w czapce. Ani w odzieniu wierzchnim, sięgającym niżej pasa. Zwykle nosi się tak bardziej przy ciele, obcisłe rurki, kurteczka pasowana, kusa. A dziś, nie dość, że waciak za tyłek (choć w sumie też raczej przy ciele, ale jednak), to do tego na głowie coś, co wyglądało jak mały baribal, zachodzący na pół twarzy. Konkubent, który zazwyczaj chodzi z gołą głową, by nie zburzyć fryzury z przedziałkiem na żel przyklepanym z półdługich, farbowanych na skrzydło kruka kosmyków, dziś miał czapkę z dzianiny w kolorze soczyście zielonym oraz zawinięty pod nos szalik.
- To ty? - zajrzała mi pod opadającą przyłbicę koleżanka. Bo jesteśmy na "ty", z uwagi na długoletnią zażyłość naszych psów.
- Ja. Też was nie poznałam z daleka.
- To przez te czapki, a poza tym wieje w pysk i przez te łzy nic nie widać. Najważniejsze, że psy się poznały. Ale nie zostaniemy z wami, bo my już się namarzliśmy. Nie idzie wytrzymać, piwo w puszce zamarza, trzeba wracać do domu, do łóżka.

Wróciwszy do domu doceniłam, że mam pracę, którą można wykonywać w łóżku, i to bez rozkładania nóg. Skręciło mnie albowiem, jak zaznaczyłam powyżej. Smarując rozgrzewającą maścią kąsane reumatyzmem kolana zastanawiałam się, czyja to wina, ta obrzydliwa, nieprzyjazna pogoda. Odrzuciwszy usual suspects (no, bo wiadomo, czyją winą jest wszystko) uznałam, że to wina tych obrzydliwie entuzjastycznych, rześkich i czerstwych miłośników sportów zimowych i w ogóle spędzania zimą czasu aktywnie na świeżym powietrzu. Już od listopada rozpoczęli zaklinanie śniegu. Ja tam bym spokojnie się obeszła bez śniegu i mrozu. Sportów nie lubię, a zimowych w szczególności. No, więc to przez nich wszystko. Tylko dlaczego nie mogli doprecyzować tych swoich mokrych (zamarzniętych) snów i marzyć o, powiedzmy, dwóch tygodniach z lekkim mrozikiem i skrzącym się w słońcu białym puchem, bez wichru, który siecze śniegową kaszą, wymieszaną z solą i piaskiem z chodników? Może oni lubią tę formę peelingu twarzy? A w ogóle to niech spadają gdzieś pod koło podbiegunowe i tam się napawają zimą.

Dziś i tak jest odrobinę lepiej, ale wczoraj wschodni wiatr wdzierał się do chałupy przez wszystkie mostki powietrzne, aż fruwały koty z kurzu. Siedziałam w łóżku w czapce, grzałam kolana termoforem i laptopem i przypominałam sobie, jak to było, kiedy dopadał mnie reumatyzm w dzieciństwie. Zwykle działo sie to wieczorem, stawy kręciły mnie tak, że płakałam i nie mogłam zasnąć. Babcia wyjmowała wtedy z bieliźniarki w sypialni zestaw antyreumatyczny czyli bandaże, flanelki, watę i rozgrzewającą maść. Maść była w płaskich ciemoróżowych plastikowych buteleczkach, z zielonym korkiem. W zestawie był jeszcze asprocol w szklanych tutkach, ale to dla dorosłych. Babcia nacierała mi maścią kolana, czasem też kostki i nadgarstki, owijała watą, flanelką i bandażami i, żeby odwrócić moją uwagę od bolących stawów, zanim maść zacznie działać, opowiadała bajki, baśnie i różne historie. Nie czytała, licząc na to, że przy zgaszonym świetle szybciej zasnę, tylko opowiadała.

Miałam ulubiony zestaw logoterapeutyczny specjalnie na reumatyzm. Bajki (baśnie raczej) klasyczne, ale z happy endem i bez nadmiernego poddawania bohaterów kolejnym próbom. Była więc bajka o dobrej Babie Jadze. Jaś i Małgosia w tej wersji nie zostali wyprowadzeni do lasu przez zdesperowanego ojca, który nie miał już czym wykarmić potomstwa, tylko po prostu się zgubili. Baba Jaga okazywała się Babcią Jadzią, samotną staruszką, która rankiem odprowadza dzieci do zrozpaczonych rodziców, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bo dzięki oszczędnościom Babci Jadzi rodzice wydobywają się z tarapatów finansowych, zamieszkują z Babcią Jadzią, zapewniając jej ciepło ogniska domowego i opiekę. Z kolei Kopciuszek nie czeka, aż książę objedzie pół królestwa z fetyszem-pantofelkiem rozmiaru co najwyżej 34. Za trzecim balem dopada przerażonego Kopciuszka, gdy pieje kur, a wtedy zjawia się Matka Chrzestna i czar nie pryska, a na hucznym weselisku złe siostry znajdują swoich amatorów, jak to każda potwora, kiedy tylko dostosuje aspiracje do możliwości. Z kolei w Czerwonym Kapturku nie cierpi żadne zwierzę - obywa się bez rozpłatania brzucha wilkowi, gdyż wilk okazuje się mądrym psem leśniczego, a cała akcja z wilkiem jest intrygą, uknutą przez babcię i leśniczego, mającą na celu nastraszenie Kapturka, żeby beztrosko nie paplał z nieznajomymi w lesie. Wilk-pies bowiem, zarówno przy spotkaniu z Kapturkiem w lesie, jak i leżący w łóżku w babcinym czepku, mówił głosem leśniczego. Rzecz znana z filmów z gadającymi psami - dostają smakołyk, po którym oblizują się, kłapiąc paszczą, jakby mówiły. Bracia Grimm pewnie się w grobie przewracali, ale mnie te optymistyczne wersje jakoś koiły, kiedy stawy kręciły tak, że miałam ochotę podrapać je od środka.

Ale jeszcze lepsze były historie osnute wokół starych filmów, melodramatycznych i przygodowych, często jeszcze niemych. Moja Babcia była kinomanką od dzieciństwa i pamiętała każdy film, który widziała jako dziecko, z najdrobniejszymi szczegółami. Zresztą za każdym razem opowiadała te filmy inaczej, przestawiając kolejność, swobodnie łącząc wątki i postaci z różnych filmów. Najbardziej lubiłam opowieść o tym, jak to pewien maharadża zlecił architektowi z Europy wybudowanie grobowca dla swej żony, który to grobowiec wspaniałością miał przyćmić Tadź Mahal. No, więc był maharadża, jego piękna żona, która, jak się okazało, wciąż przebywała wśród żywych, architekt, jego narzeczona, powstały z martwych po latach jogin o ponadnaturalnych mocach oraz tygrys. I dramatyczna ucieczka przed maharadżą przez góry. Po latach ten akurat film zidentyfikowałam - był to "Grobowiec indyjski", ale w wersji z 1921 roku, nie w tej z lat 50 Fritza Langa. Niedawno znalazłam w internecie jego odrestaurowaną wersję, ale nie wiem, czy dam radę obejrzeć w całości, z aktorami wysmarowanymi brązową pastą, Indiami kręconymi w Berlinie w ledwie trzymających się kupy dekoracjach. Podobno efekty specjalne z joginem są niezłe. więc może się skuszę.


Były też wspomnienia z dzieciństwa - ale to oddzielny temat. Teraz tylko opowieść o małej Halusi - mojej Babci - kinomance, lat około 10. Otóż moja Babcia latała do kina nałogowo. Jak już kiedyś pisałam, zawsze powtarzała, że "Purpurowa róża z Kairu" jest o niej. Nie pamiętam, z jakim filmem związana jest ta historia. Można by, przeglądając repertuar wileńskich kin z początków lat 30, pokusić się o znalezienie odpowiedzi. W każdym razie, wraz ze swą przyjaciółką Lonią, Halusia (jako prowodyrka) dokonała czynu zuchwałego - po seansie zerwała plakaty ze swym aktualnym idolem (któż to mógł być?). Przerażone zbrodniarki, przekonane, że wszyscy widzieli ich występek, schowały się w ciemnym kącie u Halusi w mieszkaniu, by podzielić łupy (zapewne celem noszenia ich na sercu). A tu nagle - pukanie do drzwi - policja! Zbrodniarkom krew zmroziła się w żyłach, serce stanęło. Idą po nas! Zabiorą, wtrącą do tiurmy. A jaki będzie wstyd! Zwłaszcza Lonia, córka policmajstra, zamarła, wciskając się głebiej w kąt. Ojciec posadę straci, rodzina pójdzie na bruk, na żebry, dzieci - do sierocińca. Policjant, jak się okazało, przyszedł zapytać, czy ktoś nie widział żulików, którzy właśnie grasowali w okolicy oraz czy coś nie zginęło, na przykład pranie ze strychu. Ale Halusia z Lonią już zdążyły umrzeć z przerażenia w obliczu nieuniknionej po zbrodni kary.

Na wychłódłe stawy pomógł wczoraj wieczorem grzany miód pitny - poczułam, jak wigor wstępuje w moje wyziębłe członki, a krew poczyna żywiej krążyć. Pan Zagłoba jednak swoje wiedział, należy słuchać starszych i doświadczonych. A w kwestii meteo - pozwolę sobie zacytować wielkiej urody i sugestywne ostrzeżenie IMiGW na najbliższy czas:

"Wietrzna noc może być przyczyną zakłócenia snu u osób wrażliwych na bodźce atmosferyczne. W ciągu dnia województwa północno-wschodnie, wschodnie i centralne będą nadal znajdować się w zasięgu mroźnej masy powietrza kontynentalnego, co - w połączeniu z dość silnym i porywistym wiatrem - będzie kształtować bardzo silny lub silny stres zimna, stwarzającym duże prawdopodobieństwo powstania odmrożeń palców, uszu oraz twarzy. Dla tego obszaru kraju pozostaje aktualne zalecenie unikania dłuższego przebywania na otwartym powietrzu oraz szczególnej ochrony przed mrozem małych dzieci i osób w podeszłym wieku. Ekstremalnie lub bardzo zimne i wietrzne środowisko termiczne może wywoływać u meteoropatów objawy niepokoju lub drażliwości. W Polsce zachodniej i południowo-zachodniej odczucie termiczne będzie zmieniać się z bardzo zimnego na zimne. W pochmurnym, wilgotnym środowisku nasuwającego się od zachodu niżu, u meteoropatów mogą występować objawy senności i wydłużenia czasu reakcji oraz bóle".

 http://wyborcza.pl/1,75478,15381947,Paskudna_prognoza_pogody_na_weekend__Bedzie_wialo.html#ixzz2s11LQURQ


Uwaga, lokowanie produktu: miód trójniak z Biedry za 11,99 PLN pomaga na bóle oraz objawy niepokoju lub drażliwości. A także zakłócenia snu. Senność i wydłużenie czasu reakcji stają się objawami wręcz pożądanymi.

wtorek, 28 stycznia 2014

Tyle pięknych sukienek na świecie


Takie oto mądrości dziś mi podesłano, ku pokrzepieniu serc w styczniowej pizgawicy. Dzielę się więc, bo skarby to prawdziwe.

"Chodzi tutaj konkretnie o wiktymizację kobiet. Kobiety bardzo często, owszem, są ofiarami, ale głównie w sposób fizyczny lub psychiczny, ze względu na swoją delikatną konstrukcję. Tymczasem według feministek jesteśmy ofiarami zawsze i wszędzie."

No, i wszystko jasne - to te odrażające, brudne, złe i zaniedbane feministki wiktymizują kobiety, okłamując nieboraczki, że tkwią w okowach patriarchatu, nałożonych przez ojców, a potem mężów. I że są ofiarami, głównie w sposób fizyczny lub psychiczny - a w jaki jeszcze sposób można być ofiarą?

A świat jest przecież tak pięknie i dobrze urządzony. 

"Mężowie są w ogromnej ilości przypadków oparciem, przyjaciółmi i obrońcami a czasem nawet czcicielami kobiecej urody. [...] To właśnie dla kobiet, dla ich ciepła, piękna nie tylko zewnętrznego ale i wewnętrznego mężczyźni konstruują rakiety, budują domy i wieżowce, wyruszają na wojny i pracują w pocie czoła. „Mężczyzna jest głową, a kobieta jest szyją, która tą głową kręci". Zwykłe przysłowie, a ile niesie w sobie prawdy."

W zamian za te rakiety, domy i wieżowce kobiety odwdzięczają się mężczyznom swym pięknem. O ile nie są, jak feministki, pogrążone w patologicznym stanie. A jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie! 

"Dbać o siebie lubi każda kobieta. Trudno określić w jakim stanie znajduje się taka, która nie chce tego robić, ale na pewno jest to stan patologiczny. Wynika to z naszych cech, uwarunkowań, chęci podobania się otoczeniu, oraz wrodzonego wyczucia estetyki, jakie większość kobiet posiada. Kobieta chce czarować, być piękna, podziwiana przez otoczenie. Być dumą swojego ojca, brata, chłopaka czy męża. Kobiety chcą być tajemnicze, kusić nie tylko urodą ale też mądrością. Nie jesteśmy ofiarami społecznego ucisku, który nam każe dbać o siebie. My po prostu to lubimy robić. Nikt nie ogranicza naszej wolności w ten sposób. Jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie!"

Jestem już chyba kompletnie omotana przez feministyczne kłamstwa, kolejny dzień noszę się jakże niekobieco, głęboka patologia, nie zasługuję na rakietę. Ani na choćby malutki wieżowiec. Może spróbuję w takim razie być tajemnicza? To by miało szanse powodzenia, pomimo niekobiecych kreacji, a może dzięki nim, bo dziś kolejne znajome osoby nie poznały mnie na ulicy. Czyli jestem tajemnicza, jak tajemniczy Don Pedro. A może pokuszę mądrością? Ale mam kręcz szyi, która kręci głową. Tą głową. Moją głową. Więc nie kręci, chodzę z główką na boczek, wygladam raczej jak wioskowy głupek, niż jak kusicielka mądrością.

Tu całość, naprawdę polecam tę garść prostych z pozoru, lecz jakże głębokich przemyśleń. Ja byłam pod wrażeniem.

http://narodowcy.net/publicystyka/8666-kobieta-jest-zawsze-ofiara-czyli-feministyczne-klamstwa

Poza tym w głównych newsach portalu Gazeta.pl znalazła się taka oto historia, o wzdętych krowach, które tak puszczały gazy, że wysadziły oborę w powietrze. Uwaga: spoiler - krowom nic się nie stało. A przybyła na miejsce policja od razu ustaliła przyczynę wybuchu.

http://deser.pl/deser/1,111858,15347320,Stodola_wyleciala_w_powietrze__policja_szybko_wskazala.html#BoxWiadTxt

Pozostałe newsy, poza relacją z Ukrainy na żywo, dotyczyły takich rzeczy, jak błędy lekarskie, ksiądz, skazany prawomocnie za molestowanie, seryjny gwałciciel czy egzekucja, wykonana na krewnych wuja Kim Dzong Una do trzeciego bodaj pokolenia. Wzdęte krowy z happy endem chyba miały stanowić optymistyczną przeciwwagę. Tak to w każdym razie odebrałam.

niedziela, 26 stycznia 2014

Te same guziki codziennie



Po dniu siedzenia w domu i rozgrzewania wyziębłych kolanek uznałam, że jestem gotowa do zmierzenia się z żywiołami. Wkładając z rezygnacją kolejne warstwy odzienia spodniego i wierzchniego myślałam o oficerze carskim, którego historię przypomniała mi moja przyjaciółka zeszłej zimy przy okazji mojego wyrzekania na to, że zima polega na ubieraniu się i rozbieraniu i tak w kółko. A może to było dwie zimy temu? Wszystko jedno, ja wyrzekam każdej zimy. Otóż ów oficer pewnego dnia, rażony świadomością monotonii i jałowości swego życia, sprowadzającego się do tego, że codziennie rano zapina i co wieczór rozpina te same guziki tego samego munduru, palnął sobie w łeb z rewolweru z rozpaczy. Żadna z nas nie pamięta, u kogo jest ta opowieść. Jest może na sali znawca literatury rosyjskiej?

Na podwórku mój sąsiad z parteru zgarniał opad szuflą i na mój widok zakrzyknął:

- Nie solę, widzi sąsiadka, że nie solę?
- Widzę, panie Andrzeju, pięknie pan poodgarniał - nauka nie poszła w las, od lat mu truję dupę, żeby nie solił.
 - Żeby nie było, że solę, to Ten soli. Ale Tego nie ma, już od czwartku się nie pokazał. I ja za niego zapieprzam tutaj, na posesji obok i jeszcze na Stępińskiej i na Gagarina. Za 20 złoty mam tak robić? A jak go proszę, żeby dał choć na fajki, to nigdy nie ma pieniędzy. A w ogóle to wie pani co? Jak mi jeszcze raz ktoś powiesi na drzwiach kartkę, że u mnie śmierdzi, to normalnie kopnę w dupę.
- A kto powiesił?
- Pewnie Ta z Góry. Albo ta młoda nawiedzona. Że psem śmierdzi. I to kolejny raz.
- Psem faktycznie trochę śmierdzi - po prawdzie, to nawet cuchnie, ale mój pies też śmierdzi, więc tego aż tak nie zauważam, a zresztą nowy pies pachnie fiołkami w porównaniu z poprzednim.
- I jeszcze napisała, że mam nie smażyć cebuli, bo smród na całej klatce. A ja żadnej cebuli nie smażyłem. Pójdę z tym do administracji, przecież jest ta cholerna kamera na klatce, nad moimi drzwiami, niech mi pokażą, kto te kartki wiesza.

W parku w kopnym śniegu skonstatowałam, że należy do pełni zimowego rynsztunku wygrzebać stuptuty. Oraz pomyśleć o czymś na kształt puchowych jasieczków na kolana. Zwłaszcza, jak się ma psa, który na śniegu wpada w ekstazę i nie daje się wyciągnąć do domu. Już prawie mi się udało, kiedy ujrzał swoją labradorczą znajomą i z napędem na cztery łapy, wzmacnianym siłą starczego uporu, ruszył w jej stronę. Oni właściwie nie bawią się ze sobą, raczej obok siebie, bo ona jest mało interaktywna, interesuje ją tylko patyk i jest niestrudzona w aportowaniu. Jej właścicielka, mocno starsza pani, jest równie niestrudzona w rzucaniu. Dziś jednak był pewien problem, gdyż jedyny patyk w okolicy był raczej drągiem, ciężkim i mało poręcznym do rzucania. Udało mi się, pomimo wydatnej pomocy pary labradorów, przełamać drąg na dwa mniejsze, natychmiast pochwycone przez psy.


Z panią spotykamy się dość często; wiem już, że miała psy przez całe życie, poczynając od pieska, którego jako dziewczynka wyniosła z Powstania. I że po śmierci poprzedniego psa nie chciała brać kolejnego, z uwagi na swój wiek. I dopóki żył jeszcze jej kot, Asmodeusz, to skutecznie się opierała swoim dzieciom, które namawiały ją na psa. Bo Asmodeusz był już stary i nie byłby zachwycony nowym psem w domu. Ale kiedy umarł Asmodeusz, dzieci uznały, że nie ma już wymówki i że musi wziąć psa, bo bez psa energia ją rozniesie. A wnuki nazywają ją "babcia-komandos".

zbieranie chrustu na zimę


- Dbają o nas te nasze psy, żebyśmy były w formie. Gdyby nie ona, to pewnie bym dziś nie wyszła, a jest całkiem nieźle, wiatru tu nie ma, mróz zelżał, nawet blade słonko przegląda nieśmiało. Zawsze powtarzam, że psy powinno się przepisywać na receptę, dla zdrowia fizycznego i psychicznego.

przez chwilę bawili się razem, a właściwie ustalali, który kawałek drąga jest czyj
- Jak one jednak mają to upodobanie do zimy w genach. I do noszenia patyków. No, w końcu nie na darmo to retrievery. Zima i patyki to prawie równie piękna rzecz, jak woda i patyki.

Wreszcie, po jakiejś godzinie, mój pies i jego koleżanka padli i oddawali się przerabianiu patyków na pulpę drzewną. Udało mi się przekonać psa do powrotu do domu (z półdrągiem w paszczy, a jakże). Koleżanka została i z nową energią latała po patyk, który babcia-komandos rzucała niezmordowanie.