niedziela, 2 lutego 2014

Świszcz, światło na oświecenie i patataj





Phil się wypowiedział w kwestii zimy. Jeszcze sześć tygodni, jak drut, w każdym razie w Ameryce Północnej. Dzień Świstaka to ja mam od Nowego Roku, z kilkoma krótkimi przerwami na nieliczne dni słoneczne. Bo ja "pamiętam tylko dni słoneczne", jak Hrabal. A reszta to Dni Świstaka, a właściwie Świszcza. Świszcz brzmi jakoś tak bardziej złowrogo. I tak w sumie na jedno wychodzi, świstaki są słodkie, ale nic, tylko siedzą i zawijają w te sreberka. W każdym razie styczeń świsnął mi koło uszu, poświstał w kominach i wywiał pamięć z głowy. Kalendarz wskazuje na to, że styczeń miał miejsce, tylko ja zupełnie go nie pamiętam. Na pewno poczyniłam w tym czasie z kwintal paszy treściwej (choć bez kulinarnych rewelacji), na pewno przejechałam się parę razy odkurzaczem, a nawet i na szmacie, bo nie ma solanki na podłodze, czyli musiałam ją usunąć, na pewno wyprałam co najmniej metr sześcienny odzieży, bo jeszcze da się wejść do łazienki, bez konieczności forsowania sterty prania. Byłam też na kilkudziesięciu spacerach z psem. Na niwie zawodowej raczej Niniwa, ruina i perzyna (pierzyna?), gdyż był to pierwszy od lat styczeń, w którym nie wisiały nade mną terminy, więc raczej się opierdalałam, nie będąc w stanie się ogarnąć (za co za chwilę zapłacę i zapłaczę). A, i z okazji karnawału, byłam na jednej domówce z dzikimi tańcami (to pamiętam).

No, bo co to za pomysł, żeby Nowy Rok był na początku stycznia? Wszystko przez Juliusza Cezara, ten marcowy termin był znacznie sensowniejszy. Ja bym nawet optowała za kwietniem. Albo i majem.

Tak, słuszne są podejrzenia o to, że cierpię na sezonowe zaburzenia afektywne. Na afekta nawet tak mi się nie rzuca, jak na pamięć. Tkwię w tych mrokach i w ciemnej dupie, zborność minus 10, pamięć średnio i krótkoterminowa minus 15. I mam na to od lat papiery. Leczenie klimatyczne doktorek uznał niegdyś za bardzo sensowną opcję. Tylko że nikt mnie nie wyśle do sanatorium na Karaibach, na ten przykład. NFZ nie refunduje.

A poza tym, że Phil dziś szukał swego cienia, to jest święto Matki Boskiej Gromnicznej. Też ze światłem związane, "światło na oświecenie pogan" i tak dalej. Pamiętam z dzieciństwa obrazek, pocztówkowego formatu, z Matką Boską Gromniczną i wilkami. Bałam się panicznie tych wilków, wyłaniających się z ciemności. Kiedy byłam chora, miałam gorączkowe sny, w których musiałam odpędzać sforę wilków, a najgorsze było to, że działo się to w kompletnych ciemnościach i walczyłam na oślep. Kijem, nie gromnicą.


Jeśli chodzi o święta, początki nowego i takie tam, pewne nadzieje pokładam w rozpoczętym właśnie chińskim czy też w ogóle azjatyckim Roku Drewnianego Konia, który ma przynieść przerwanie złej passy oraz sprzyjać podróżom. Choć różne są prognozy. Patataj, koniku, patataj. Na razie widzę tylko ślady tego, że był tu jakiś konik.

piątek, 31 stycznia 2014

Reumatyzm, grobowiec i inne opowieści


Moje życie zewnętrzne właściwie zamarło. Co do wewnętrznego - hmm, podobno wszyscy mamy jakieś robaki. Z życia zewnętrznego wydarzył się jeden spacer z psem wczoraj rano i jeden dziś wieczorem, ale dziś był to, jak mawia moja znajoma, spacer "techniczny" czyli celem dokonania jak najszybszego zrzutu. Gdyż z wczorajszego spaceru ledwie się doczołgałam do domu, tak mnie zimno usiekło i pokręciło w kolankach. Interakcja z ludzkością z dzielni uległa zamrożeniu. Jedyny jej przejaw miał miejsce wczoraj, kiedy podczas porannego spaceru zobaczyłam przy wejściu do parku moich parkowych kolegów, dokładnie to koleżankę i jej konkubenta, amatorów spędzania czasu na łonie Parku Sieleckiego, z braku zobowiązań zawodowych. Właściwie to nie zobaczyłam, tylko mój pies stanął jak wryty w pozycji powitalnej i wtedy ujrzałam jego ukochaną dziewczynę, amstafkę. Państwa poznałam po ich suce, bo chyba w życiu nie widziałam mojej koleżanki w czapce. Ani w odzieniu wierzchnim, sięgającym niżej pasa. Zwykle nosi się tak bardziej przy ciele, obcisłe rurki, kurteczka pasowana, kusa. A dziś, nie dość, że waciak za tyłek (choć w sumie też raczej przy ciele, ale jednak), to do tego na głowie coś, co wyglądało jak mały baribal, zachodzący na pół twarzy. Konkubent, który zazwyczaj chodzi z gołą głową, by nie zburzyć fryzury z przedziałkiem na żel przyklepanym z półdługich, farbowanych na skrzydło kruka kosmyków, dziś miał czapkę z dzianiny w kolorze soczyście zielonym oraz zawinięty pod nos szalik.
- To ty? - zajrzała mi pod opadającą przyłbicę koleżanka. Bo jesteśmy na "ty", z uwagi na długoletnią zażyłość naszych psów.
- Ja. Też was nie poznałam z daleka.
- To przez te czapki, a poza tym wieje w pysk i przez te łzy nic nie widać. Najważniejsze, że psy się poznały. Ale nie zostaniemy z wami, bo my już się namarzliśmy. Nie idzie wytrzymać, piwo w puszce zamarza, trzeba wracać do domu, do łóżka.

Wróciwszy do domu doceniłam, że mam pracę, którą można wykonywać w łóżku, i to bez rozkładania nóg. Skręciło mnie albowiem, jak zaznaczyłam powyżej. Smarując rozgrzewającą maścią kąsane reumatyzmem kolana zastanawiałam się, czyja to wina, ta obrzydliwa, nieprzyjazna pogoda. Odrzuciwszy usual suspects (no, bo wiadomo, czyją winą jest wszystko) uznałam, że to wina tych obrzydliwie entuzjastycznych, rześkich i czerstwych miłośników sportów zimowych i w ogóle spędzania zimą czasu aktywnie na świeżym powietrzu. Już od listopada rozpoczęli zaklinanie śniegu. Ja tam bym spokojnie się obeszła bez śniegu i mrozu. Sportów nie lubię, a zimowych w szczególności. No, więc to przez nich wszystko. Tylko dlaczego nie mogli doprecyzować tych swoich mokrych (zamarzniętych) snów i marzyć o, powiedzmy, dwóch tygodniach z lekkim mrozikiem i skrzącym się w słońcu białym puchem, bez wichru, który siecze śniegową kaszą, wymieszaną z solą i piaskiem z chodników? Może oni lubią tę formę peelingu twarzy? A w ogóle to niech spadają gdzieś pod koło podbiegunowe i tam się napawają zimą.

Dziś i tak jest odrobinę lepiej, ale wczoraj wschodni wiatr wdzierał się do chałupy przez wszystkie mostki powietrzne, aż fruwały koty z kurzu. Siedziałam w łóżku w czapce, grzałam kolana termoforem i laptopem i przypominałam sobie, jak to było, kiedy dopadał mnie reumatyzm w dzieciństwie. Zwykle działo sie to wieczorem, stawy kręciły mnie tak, że płakałam i nie mogłam zasnąć. Babcia wyjmowała wtedy z bieliźniarki w sypialni zestaw antyreumatyczny czyli bandaże, flanelki, watę i rozgrzewającą maść. Maść była w płaskich ciemoróżowych plastikowych buteleczkach, z zielonym korkiem. W zestawie był jeszcze asprocol w szklanych tutkach, ale to dla dorosłych. Babcia nacierała mi maścią kolana, czasem też kostki i nadgarstki, owijała watą, flanelką i bandażami i, żeby odwrócić moją uwagę od bolących stawów, zanim maść zacznie działać, opowiadała bajki, baśnie i różne historie. Nie czytała, licząc na to, że przy zgaszonym świetle szybciej zasnę, tylko opowiadała.

Miałam ulubiony zestaw logoterapeutyczny specjalnie na reumatyzm. Bajki (baśnie raczej) klasyczne, ale z happy endem i bez nadmiernego poddawania bohaterów kolejnym próbom. Była więc bajka o dobrej Babie Jadze. Jaś i Małgosia w tej wersji nie zostali wyprowadzeni do lasu przez zdesperowanego ojca, który nie miał już czym wykarmić potomstwa, tylko po prostu się zgubili. Baba Jaga okazywała się Babcią Jadzią, samotną staruszką, która rankiem odprowadza dzieci do zrozpaczonych rodziców, a potem wszyscy żyją długo i szczęśliwie, bo dzięki oszczędnościom Babci Jadzi rodzice wydobywają się z tarapatów finansowych, zamieszkują z Babcią Jadzią, zapewniając jej ciepło ogniska domowego i opiekę. Z kolei Kopciuszek nie czeka, aż książę objedzie pół królestwa z fetyszem-pantofelkiem rozmiaru co najwyżej 34. Za trzecim balem dopada przerażonego Kopciuszka, gdy pieje kur, a wtedy zjawia się Matka Chrzestna i czar nie pryska, a na hucznym weselisku złe siostry znajdują swoich amatorów, jak to każda potwora, kiedy tylko dostosuje aspiracje do możliwości. Z kolei w Czerwonym Kapturku nie cierpi żadne zwierzę - obywa się bez rozpłatania brzucha wilkowi, gdyż wilk okazuje się mądrym psem leśniczego, a cała akcja z wilkiem jest intrygą, uknutą przez babcię i leśniczego, mającą na celu nastraszenie Kapturka, żeby beztrosko nie paplał z nieznajomymi w lesie. Wilk-pies bowiem, zarówno przy spotkaniu z Kapturkiem w lesie, jak i leżący w łóżku w babcinym czepku, mówił głosem leśniczego. Rzecz znana z filmów z gadającymi psami - dostają smakołyk, po którym oblizują się, kłapiąc paszczą, jakby mówiły. Bracia Grimm pewnie się w grobie przewracali, ale mnie te optymistyczne wersje jakoś koiły, kiedy stawy kręciły tak, że miałam ochotę podrapać je od środka.

Ale jeszcze lepsze były historie osnute wokół starych filmów, melodramatycznych i przygodowych, często jeszcze niemych. Moja Babcia była kinomanką od dzieciństwa i pamiętała każdy film, który widziała jako dziecko, z najdrobniejszymi szczegółami. Zresztą za każdym razem opowiadała te filmy inaczej, przestawiając kolejność, swobodnie łącząc wątki i postaci z różnych filmów. Najbardziej lubiłam opowieść o tym, jak to pewien maharadża zlecił architektowi z Europy wybudowanie grobowca dla swej żony, który to grobowiec wspaniałością miał przyćmić Tadź Mahal. No, więc był maharadża, jego piękna żona, która, jak się okazało, wciąż przebywała wśród żywych, architekt, jego narzeczona, powstały z martwych po latach jogin o ponadnaturalnych mocach oraz tygrys. I dramatyczna ucieczka przed maharadżą przez góry. Po latach ten akurat film zidentyfikowałam - był to "Grobowiec indyjski", ale w wersji z 1921 roku, nie w tej z lat 50 Fritza Langa. Niedawno znalazłam w internecie jego odrestaurowaną wersję, ale nie wiem, czy dam radę obejrzeć w całości, z aktorami wysmarowanymi brązową pastą, Indiami kręconymi w Berlinie w ledwie trzymających się kupy dekoracjach. Podobno efekty specjalne z joginem są niezłe. więc może się skuszę.


Były też wspomnienia z dzieciństwa - ale to oddzielny temat. Teraz tylko opowieść o małej Halusi - mojej Babci - kinomance, lat około 10. Otóż moja Babcia latała do kina nałogowo. Jak już kiedyś pisałam, zawsze powtarzała, że "Purpurowa róża z Kairu" jest o niej. Nie pamiętam, z jakim filmem związana jest ta historia. Można by, przeglądając repertuar wileńskich kin z początków lat 30, pokusić się o znalezienie odpowiedzi. W każdym razie, wraz ze swą przyjaciółką Lonią, Halusia (jako prowodyrka) dokonała czynu zuchwałego - po seansie zerwała plakaty ze swym aktualnym idolem (któż to mógł być?). Przerażone zbrodniarki, przekonane, że wszyscy widzieli ich występek, schowały się w ciemnym kącie u Halusi w mieszkaniu, by podzielić łupy (zapewne celem noszenia ich na sercu). A tu nagle - pukanie do drzwi - policja! Zbrodniarkom krew zmroziła się w żyłach, serce stanęło. Idą po nas! Zabiorą, wtrącą do tiurmy. A jaki będzie wstyd! Zwłaszcza Lonia, córka policmajstra, zamarła, wciskając się głebiej w kąt. Ojciec posadę straci, rodzina pójdzie na bruk, na żebry, dzieci - do sierocińca. Policjant, jak się okazało, przyszedł zapytać, czy ktoś nie widział żulików, którzy właśnie grasowali w okolicy oraz czy coś nie zginęło, na przykład pranie ze strychu. Ale Halusia z Lonią już zdążyły umrzeć z przerażenia w obliczu nieuniknionej po zbrodni kary.

Na wychłódłe stawy pomógł wczoraj wieczorem grzany miód pitny - poczułam, jak wigor wstępuje w moje wyziębłe członki, a krew poczyna żywiej krążyć. Pan Zagłoba jednak swoje wiedział, należy słuchać starszych i doświadczonych. A w kwestii meteo - pozwolę sobie zacytować wielkiej urody i sugestywne ostrzeżenie IMiGW na najbliższy czas:

"Wietrzna noc może być przyczyną zakłócenia snu u osób wrażliwych na bodźce atmosferyczne. W ciągu dnia województwa północno-wschodnie, wschodnie i centralne będą nadal znajdować się w zasięgu mroźnej masy powietrza kontynentalnego, co - w połączeniu z dość silnym i porywistym wiatrem - będzie kształtować bardzo silny lub silny stres zimna, stwarzającym duże prawdopodobieństwo powstania odmrożeń palców, uszu oraz twarzy. Dla tego obszaru kraju pozostaje aktualne zalecenie unikania dłuższego przebywania na otwartym powietrzu oraz szczególnej ochrony przed mrozem małych dzieci i osób w podeszłym wieku. Ekstremalnie lub bardzo zimne i wietrzne środowisko termiczne może wywoływać u meteoropatów objawy niepokoju lub drażliwości. W Polsce zachodniej i południowo-zachodniej odczucie termiczne będzie zmieniać się z bardzo zimnego na zimne. W pochmurnym, wilgotnym środowisku nasuwającego się od zachodu niżu, u meteoropatów mogą występować objawy senności i wydłużenia czasu reakcji oraz bóle".

 http://wyborcza.pl/1,75478,15381947,Paskudna_prognoza_pogody_na_weekend__Bedzie_wialo.html#ixzz2s11LQURQ


Uwaga, lokowanie produktu: miód trójniak z Biedry za 11,99 PLN pomaga na bóle oraz objawy niepokoju lub drażliwości. A także zakłócenia snu. Senność i wydłużenie czasu reakcji stają się objawami wręcz pożądanymi.

wtorek, 28 stycznia 2014

Tyle pięknych sukienek na świecie


Takie oto mądrości dziś mi podesłano, ku pokrzepieniu serc w styczniowej pizgawicy. Dzielę się więc, bo skarby to prawdziwe.

"Chodzi tutaj konkretnie o wiktymizację kobiet. Kobiety bardzo często, owszem, są ofiarami, ale głównie w sposób fizyczny lub psychiczny, ze względu na swoją delikatną konstrukcję. Tymczasem według feministek jesteśmy ofiarami zawsze i wszędzie."

No, i wszystko jasne - to te odrażające, brudne, złe i zaniedbane feministki wiktymizują kobiety, okłamując nieboraczki, że tkwią w okowach patriarchatu, nałożonych przez ojców, a potem mężów. I że są ofiarami, głównie w sposób fizyczny lub psychiczny - a w jaki jeszcze sposób można być ofiarą?

A świat jest przecież tak pięknie i dobrze urządzony. 

"Mężowie są w ogromnej ilości przypadków oparciem, przyjaciółmi i obrońcami a czasem nawet czcicielami kobiecej urody. [...] To właśnie dla kobiet, dla ich ciepła, piękna nie tylko zewnętrznego ale i wewnętrznego mężczyźni konstruują rakiety, budują domy i wieżowce, wyruszają na wojny i pracują w pocie czoła. „Mężczyzna jest głową, a kobieta jest szyją, która tą głową kręci". Zwykłe przysłowie, a ile niesie w sobie prawdy."

W zamian za te rakiety, domy i wieżowce kobiety odwdzięczają się mężczyznom swym pięknem. O ile nie są, jak feministki, pogrążone w patologicznym stanie. A jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie! 

"Dbać o siebie lubi każda kobieta. Trudno określić w jakim stanie znajduje się taka, która nie chce tego robić, ale na pewno jest to stan patologiczny. Wynika to z naszych cech, uwarunkowań, chęci podobania się otoczeniu, oraz wrodzonego wyczucia estetyki, jakie większość kobiet posiada. Kobieta chce czarować, być piękna, podziwiana przez otoczenie. Być dumą swojego ojca, brata, chłopaka czy męża. Kobiety chcą być tajemnicze, kusić nie tylko urodą ale też mądrością. Nie jesteśmy ofiarami społecznego ucisku, który nam każe dbać o siebie. My po prostu to lubimy robić. Nikt nie ogranicza naszej wolności w ten sposób. Jest przecież tyle pięknych sukienek na świecie!"

Jestem już chyba kompletnie omotana przez feministyczne kłamstwa, kolejny dzień noszę się jakże niekobieco, głęboka patologia, nie zasługuję na rakietę. Ani na choćby malutki wieżowiec. Może spróbuję w takim razie być tajemnicza? To by miało szanse powodzenia, pomimo niekobiecych kreacji, a może dzięki nim, bo dziś kolejne znajome osoby nie poznały mnie na ulicy. Czyli jestem tajemnicza, jak tajemniczy Don Pedro. A może pokuszę mądrością? Ale mam kręcz szyi, która kręci głową. Tą głową. Moją głową. Więc nie kręci, chodzę z główką na boczek, wygladam raczej jak wioskowy głupek, niż jak kusicielka mądrością.

Tu całość, naprawdę polecam tę garść prostych z pozoru, lecz jakże głębokich przemyśleń. Ja byłam pod wrażeniem.

http://narodowcy.net/publicystyka/8666-kobieta-jest-zawsze-ofiara-czyli-feministyczne-klamstwa

Poza tym w głównych newsach portalu Gazeta.pl znalazła się taka oto historia, o wzdętych krowach, które tak puszczały gazy, że wysadziły oborę w powietrze. Uwaga: spoiler - krowom nic się nie stało. A przybyła na miejsce policja od razu ustaliła przyczynę wybuchu.

http://deser.pl/deser/1,111858,15347320,Stodola_wyleciala_w_powietrze__policja_szybko_wskazala.html#BoxWiadTxt

Pozostałe newsy, poza relacją z Ukrainy na żywo, dotyczyły takich rzeczy, jak błędy lekarskie, ksiądz, skazany prawomocnie za molestowanie, seryjny gwałciciel czy egzekucja, wykonana na krewnych wuja Kim Dzong Una do trzeciego bodaj pokolenia. Wzdęte krowy z happy endem chyba miały stanowić optymistyczną przeciwwagę. Tak to w każdym razie odebrałam.

niedziela, 26 stycznia 2014

Te same guziki codziennie



Po dniu siedzenia w domu i rozgrzewania wyziębłych kolanek uznałam, że jestem gotowa do zmierzenia się z żywiołami. Wkładając z rezygnacją kolejne warstwy odzienia spodniego i wierzchniego myślałam o oficerze carskim, którego historię przypomniała mi moja przyjaciółka zeszłej zimy przy okazji mojego wyrzekania na to, że zima polega na ubieraniu się i rozbieraniu i tak w kółko. A może to było dwie zimy temu? Wszystko jedno, ja wyrzekam każdej zimy. Otóż ów oficer pewnego dnia, rażony świadomością monotonii i jałowości swego życia, sprowadzającego się do tego, że codziennie rano zapina i co wieczór rozpina te same guziki tego samego munduru, palnął sobie w łeb z rewolweru z rozpaczy. Żadna z nas nie pamięta, u kogo jest ta opowieść. Jest może na sali znawca literatury rosyjskiej?

Na podwórku mój sąsiad z parteru zgarniał opad szuflą i na mój widok zakrzyknął:

- Nie solę, widzi sąsiadka, że nie solę?
- Widzę, panie Andrzeju, pięknie pan poodgarniał - nauka nie poszła w las, od lat mu truję dupę, żeby nie solił.
 - Żeby nie było, że solę, to Ten soli. Ale Tego nie ma, już od czwartku się nie pokazał. I ja za niego zapieprzam tutaj, na posesji obok i jeszcze na Stępińskiej i na Gagarina. Za 20 złoty mam tak robić? A jak go proszę, żeby dał choć na fajki, to nigdy nie ma pieniędzy. A w ogóle to wie pani co? Jak mi jeszcze raz ktoś powiesi na drzwiach kartkę, że u mnie śmierdzi, to normalnie kopnę w dupę.
- A kto powiesił?
- Pewnie Ta z Góry. Albo ta młoda nawiedzona. Że psem śmierdzi. I to kolejny raz.
- Psem faktycznie trochę śmierdzi - po prawdzie, to nawet cuchnie, ale mój pies też śmierdzi, więc tego aż tak nie zauważam, a zresztą nowy pies pachnie fiołkami w porównaniu z poprzednim.
- I jeszcze napisała, że mam nie smażyć cebuli, bo smród na całej klatce. A ja żadnej cebuli nie smażyłem. Pójdę z tym do administracji, przecież jest ta cholerna kamera na klatce, nad moimi drzwiami, niech mi pokażą, kto te kartki wiesza.

W parku w kopnym śniegu skonstatowałam, że należy do pełni zimowego rynsztunku wygrzebać stuptuty. Oraz pomyśleć o czymś na kształt puchowych jasieczków na kolana. Zwłaszcza, jak się ma psa, który na śniegu wpada w ekstazę i nie daje się wyciągnąć do domu. Już prawie mi się udało, kiedy ujrzał swoją labradorczą znajomą i z napędem na cztery łapy, wzmacnianym siłą starczego uporu, ruszył w jej stronę. Oni właściwie nie bawią się ze sobą, raczej obok siebie, bo ona jest mało interaktywna, interesuje ją tylko patyk i jest niestrudzona w aportowaniu. Jej właścicielka, mocno starsza pani, jest równie niestrudzona w rzucaniu. Dziś jednak był pewien problem, gdyż jedyny patyk w okolicy był raczej drągiem, ciężkim i mało poręcznym do rzucania. Udało mi się, pomimo wydatnej pomocy pary labradorów, przełamać drąg na dwa mniejsze, natychmiast pochwycone przez psy.


Z panią spotykamy się dość często; wiem już, że miała psy przez całe życie, poczynając od pieska, którego jako dziewczynka wyniosła z Powstania. I że po śmierci poprzedniego psa nie chciała brać kolejnego, z uwagi na swój wiek. I dopóki żył jeszcze jej kot, Asmodeusz, to skutecznie się opierała swoim dzieciom, które namawiały ją na psa. Bo Asmodeusz był już stary i nie byłby zachwycony nowym psem w domu. Ale kiedy umarł Asmodeusz, dzieci uznały, że nie ma już wymówki i że musi wziąć psa, bo bez psa energia ją rozniesie. A wnuki nazywają ją "babcia-komandos".

zbieranie chrustu na zimę


- Dbają o nas te nasze psy, żebyśmy były w formie. Gdyby nie ona, to pewnie bym dziś nie wyszła, a jest całkiem nieźle, wiatru tu nie ma, mróz zelżał, nawet blade słonko przegląda nieśmiało. Zawsze powtarzam, że psy powinno się przepisywać na receptę, dla zdrowia fizycznego i psychicznego.

przez chwilę bawili się razem, a właściwie ustalali, który kawałek drąga jest czyj
- Jak one jednak mają to upodobanie do zimy w genach. I do noszenia patyków. No, w końcu nie na darmo to retrievery. Zima i patyki to prawie równie piękna rzecz, jak woda i patyki.

Wreszcie, po jakiejś godzinie, mój pies i jego koleżanka padli i oddawali się przerabianiu patyków na pulpę drzewną. Udało mi się przekonać psa do powrotu do domu (z półdrągiem w paszczy, a jakże). Koleżanka została i z nową energią latała po patyk, który babcia-komandos rzucała niezmordowanie.


sobota, 25 stycznia 2014

Opodeldok i outfit


Dobra, poddaję się. Jest ta cholerna zima. Wczoraj jeszcze walczyłam i uznałam, że translokacja z przyjęcia dwie ulice dalej, w dodatku po tańcach (czyli po rozgrzaniu mięśni i stawów) bez dodatkowej warstwy izolującej przed zimnem jest spoko.

Nie była.

Zmarzły mi kolanka i jak dziś wykonałam przysiad, to ledwie się podniosłam. Wielokrotnie ponaciagane i teraz przemrożone stawy odmówiły posłuszeństwa. Jeden się nie zgina, drugi nie odgina. Jedno oko się nie otwiera, drugie nie domyka.

W związku z tym został odkopany dyżurny zimowy outfit. Czapka, w której wyglądam, jakby mi jakieś zwierzę wpełzło na łeb i tam skonało (ale to plastikowe zwierzę, nie ze zwłok, za to, hmm, szykowna rzecz, bo, choć z h&m za chyba pięć euro, to, z, ach, paryskiego h&m, ach, z h&m na Champs-Élysées, wprawdzie z kolekcji męskiej, z wyprzedaży pod tytułem likwidacja zapasów, ale i tak paryski szyk, i tego się trzymajmy). Spodnie, pod które włażą ze trzy pary rajtuzków, legginsów i kalesonów (bliscy zakazują mi noszenia tych spodni, najłagodniejsze komentarze: "wyglądasz w nich tak jakoś niekorzystnie"). Prawdziwa innuicka parka z Alaski, wprawdzie sporo za duża, ale tworzy izolującą przed zimnem poduszkę powietrzną. Dodam, że przygotowałam też zapas kalesonów i wszelkiej maści bielizny termicznej. A, ryjąc w głębinach szafy natrafiłam na LETNIE sukienki. Jak ja płakałam!

Oraz, element najistotniejszy, choć w outficie niewidoczny - ocieplacze na zmarznięte kolanka, takie dla staruszków, mające leczyć reumatyzm i artretyzm. Owe ocieplacze nabyłam onegdaj od pana, który pod local butcherem ma kramik ze skarpetami wełnianymi, igłami, szpulkami nici i gumą do gaci oraz różnymi przedmiotami, jak budziki, narzędzia, rozpadające sie przy pierwszej próbie użycia i inne niezbędnie w codziennym życiu drobiazgi. Zwykle okazują się niezbędne, kiedy pana z kramikiem akurat nie ma. Napisy na opakowaniu ocieplacze miały po turecku, ale z obrazkami, więc wiem, że mają właściwości lecznicze. 

zdjęcie archiwalne z roku 2012, ale to ten sam zestaw

Kolanka wysmarowałam na rozgrzanie opodeldokiem, zwanym obecnie końską maścią, ocieplacze wciągnęłam i jestem gotowa na mierzenie się z klimatem. 

NIENAWIDZĘ ZIMY!

piątek, 24 stycznia 2014

Rzeczy odzyskały cienie


Powróciła światłość, rzeczy odzyskały cienie.

Noc jest do spania, dzień - do śnienia.


Zachód słońca - do oglądania.



O, tak było.










środa, 22 stycznia 2014

A teraz rośnie tu śnieg


I co z tego, że z tyłu jest ambasada Korei Północnej? Oraz tak zwane ruskie bloki, te zamieszkałe i te opuszczone, w których jest ponoć burdel, a tak naprawdę chyba tylko kasyno. Czy inny prywatny klub do hazardowania się. I co z tego, że walają się tu śmieci, przywożone przez eleganckie paniusie, w korpo mundurkach, a czasem w odzieży dresikowej, z tych dizajnerskich dresów, szara melanżowa dzianina, kroju strukturalnego, wskazująca na poziom lub i trzy wyżej, pracę z domu, walić korpo, podjeżdżają wypasionymi brykami, myk! i woreczki siuup!. Oraz przez eleganckich panów, garniturki, lub casual dyskretna elegancja, a pod tym staranna, acz nie nazbyt ostentacyjna rzeźba, bryki większe, worki pojemniejsze, a czasem i stary materac. Zieleń wszystko zarośnie, zakryje, pochłonie. Cóż, że 1/3 zajęła ulica, po cholerę zrobiona, skoro nie ma dalszego ciągu trasy przez skarpę wiślaną. Może kiedyś będzie, pewnie niedługo. I zabudują te moje Dzikie Pola, jest już piękny projekt. Póki co - nie. Został kawałek rojstów, porośniętych mimozowymi gajami, na wysokość człowieka, winoroślą, pnącą się po drzewach, są strawberry fields, z doskonałą odmianą starodawnych ananasówek, które dziczeją, rodzą coraz mniejsze owoce, o coraz bardziej skoncentrowanym smaku. Widać ślady byłych działek - a to marcinki, a to łany mięty, a to zakwitną irysy. I są wiśniowe sady. I pozostałości plantacji porzeczek. I szkielet umarłego domu z szalejącymi bzami wokół, jak jest bzowa pora.

Są bażanty, piłujące dzioby, jakby ktoś ostrzył nożyczki, zasiadające ze zwisającymi ogonami wysoko na drzewach, a czasem pomykające w mimozowych/nawłociowych korytarzach o przedwieczerzu; niekiedy pies spłoszy stadko kuropatw albo podsypiającego bezdomnego. Bezdomni przychodzą tu też opalać kable z osłonek. Parki orientacji wszelakiej również korzystają z krzaczorów i podściółki traw jedwabistych. Nad rojstami krążą pustułki, mieszkające w ruskich blokach w kotłowniach gazowych na dachu. Krążą, krążą, i nagle - bach, pikują w dół, porywają nornicę czy kreta.

Ale teraz, tam, gdzie rosną mimozy oraz łąkowe rośłiny, rośnie śnieg. Chodzimy ostatnio częściej z psem na Dzikie Pola, bo jest chłodno, pies da radę dojść i się cieszy, lubi tam być. Kroczyć z przodu, być zwiadowcą, wiedząc jednocześnie, że człowiek, małpa wyprostowana, ogarnia sprawę z góry i z szerszej perspektywy. Ostrzega krótkim hau!, kiedy dostrzeże coś niezwykłego, pyta, czy ma zareagować. Teraz, zimą, dzieje się niewiele. Napotykamy głównie psy z ruskich bloków - zadbane, świetnie wychowane, championów wszellkich wystaw. Tych nowych nie znam, kiedyś była pudliczka brązowa, z tych największych pudli, która zgarniała  medale na wszystkich polskich wystawach za najpięknięjszego psa, była też wspaniale zbudowana, łagodna, z dziećmi chowana amstaffka Daisy ("Dejzi, zuby fe!"). Teraz są nowe, spotykają się w tych tunelach mimozowych, czasem warkną, ale walki nie ma, mijają się w mrożnej mgle, tak sobie chodzimy mimo, szadż na mimozach.




















poniedziałek, 20 stycznia 2014

Prace sezonowe


Spotykam dziś mojego parkowego znajomego. Chodzi wzdłuż brzegu stawu, popatruje na drzewa. Wygląda jakoś nieszczególnie, odnotowuję.

- A, to pani, dzień dobry pani, ja tak patrzę, jak zdjąć moje spławiki, co się pozaczepiały o gałęzie. O, widzi pani? Tam jest jeden.
- Dzień dobry, no widzę. Ale to chyba dopiero jak mocniej zamarznie, bo jeszcze lód za cienki, żeby wchodzić.
- Parę dni mróz potrzyma, to już da się wejść. A tam był jeszcze jeden, ale albo ktoś mi go zdjął albo wiatr zwiał. Może wypłynie, jak lód zejdzie.
- Tam coś wisi, tylko chyba nie spławik, raczej błystka.

Wyciągam aparat, patrzymy przez teleobiektyw.

- Błystka. W takim razie to nie moja. Jeszcze jeden jest do zdjęcia, koło wyspy. Wie pani, takie prace sezonowe trzeba wykonać.
- Dawno pana nie widziałam. Mijaliśmy się może?
- Bo ja tu dawno już nie byłem. Jak to się mówi, wchodziliśmy w nowy rok z chłopakami. I tak się zeszło. Nie ma lekko, pani kochana, nie ma lekko w tym życiu.

sobota, 18 stycznia 2014

Powietrze inne było czyli resortowe owczarki


- A dzień dobry szanownej pani! - powitał mnie na skraju parku za kościołem pan, jeszcze nie starszy, choć i nie najmłodszy, z pieskiem.
- Dzień dobry szanownemu panu - odpowiedziałam, bo co mam na powitanie nie odpowiedzieć, choćby i nieznajomemu, a jednak jakoś znajomo wyglądającemu, gdyż pan miał w sobie to sieleckie je ne sais quoi, a poza tym - z pieskiem, więc swój z zalożenia.
- Chłopak pobrykać idzie? Ile ma lat?
- W październiku skończył 13, dziadeczek, za mocno nie pobryka.
- Morda siwa, ale jeszcze byku z niego, a poza tym co to za wiek? Ja, pani kochana, miałem dwa owczarki niemieckie, parkę, on umarł, jak miał 19 lat, a ona - 18, ale to było w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, powietrze inne było, ludzie zdrowsi byli i psy, to sobie pożyły, my wtedy z rodzicami mieszkaliśmy w jednostce w Rembertowie, i mówię pani, co rok, to prorok, no, nie co rok, było 8 miotów, po 6 i więcej szczeniaków, ludzie czekali na nie w kolejce, tatuś sobie za te szczeniaki kupił pierwszy pojazd, bo to prawdziwe owczarki niemieckie były, nie to, co teraz, te pokurcze z podkuloną dupą, piękne psy, resortowe owczarki, bo z milicyjnych psów oba, w gienach to miały, a jakie były silne i skoczne, ten mur to by jak nic na raz wzięły, o, widzi pani, kto nas patrzy? kościelna suka, jak to ja ją nazywam, nie powiem, zadbana jest, sierść błyszcząca, ten wybieg ma wcale niemały, ale ona się nudzi, od razu po pysku widać, a na plebanii tylu księży, siedzą tam i też się nudzą, wzięliby ją na spacer, coś pożytecznego zrobili, ale nie, oni z nią nie wychodzą, tylko czasem ją wyprowadza taka pani, co to w kancelarii pomaga, to i nic dziwnego, że suka się nudzi, tak wygląda sobie, albo i wyjdzie na mur, a zdarza się, że i zeskoczy, ale nie trzeba jej się bać, jest łagodna, nie to, co moje owczarki, te to ostre były, a jak mieliśmy się wyprowadzać z jednostki, to one chyba nie chciały, umarły, najpierw ona, potem on, ja bardzo przepraszam, że tak pani czas zająłem, ale ja to lubię sobie tak z kimś inteligentnie porozmawiać, wymienić poglądy, uszanowanie i miłego dnia życzę.

kościelna vel proboszczowa suka
Z lekka przytłoczona potokiem wymowy pana zastanawiałam się przez cały spacer, dlaczego jakoś jednak mi wyglądał znajomo. Wracam do domu - bingo! Mam pana w archiwach na zdjęciach z trzech kolejnych Festynów Sieleckich, w galerii typów sieleckich.

A poza tym uświadomiłam sobie, że nie tylko ja znam tubylców z widzenia. Oni też mnie znają. Ja też jestem tubylcem.

piątek, 17 stycznia 2014

Proboszczowa suka


Wdziałam z rezygnacją wellingtony i udałam się z psem do Parku Sieleckiego, celem dokonania wieczornego zrzutu. A tam - znajoma pani z pieskiem. Alejką iść się nie da, udeptana, wyślizgana, brniemy więc obrzeżem, przez stracciatellę ze śniegu i psich kup, że pociągnę temat mrożonych deserów na zimowym podłożu. Tak sobie gadamy, że wszystko płynie, że kalosze, z uwagi na koniecznośc spacerów z psami, to najpotrzebniejsze nam obuwie, że mamy po trzy pary kaloszków, że może by nabyć kolejne, bo, skoro i tak najczęściej w nich chadzamy, to niech będzie jakaś odmiana, decyzja, które dzisiaj, dobieranie pantofelków do stroju. Że idzie mróz i to wszystko stężeje. Że ciemno, nie ma oświetlenia w parku, choć od śniegu trochę jaśniej. Liczymy na to, że psy doniosą swój ciężar do Casa Rosada czyli Villi Monaco, gdzie, jakoby, wśród innych postaci ze świata znanych i bogatych, ma apartament Jose Carreras. Tam następuje iluminacja luksusu, rozświetlają się reflektorki z czujnikami ruchu przy ogrodzeniu, łatwiej psi urobek namierzyć i zgarnąć. Psy donoszą, czynią, co należy, zgarniamy, odtrąbiamy odwrót.

Przy skraju parku, na murze za kościołem, stoi duży czarny kudłaty pies i szczeka, z pozoru groźnie, bo głos ma jak kościelny dzwon. A dokładnie - suka, znam ją, mieszka w zagródce za kościołem, często wystaje na tym murze, z nudów, woła "hau!", ogonem macha, spragniona interakcji z innymi psami i w ogóle wrażeń. Czasem skacze z muru, idzie na giganta, biega po parku i okolicy, jest przyjazna wobec ludzi i psów.

Znajoma pani z pieskiem stwierdza, że coś trzeba byłoby z tą suką zrobić, bo ma kiepskie życie w tej zagródce.

- Oni ją za mało wyprowadzają na spacer, siedzi tam, zamknięta i się nudzi. Ja już interweniowałam u proboszcza, żeby może by ją gdzieś oddał, jak nie ma komu z nią wychodzić. I że po co im ten pies. A on na to, że były włamania i pies jest potrzebny, żeby pilnował. A ma wybieg, jak raz dziennie pójdzie na spacer, to wystarczy. Żal mi jej, tej proboszczowej suki, życie ma sobacze.