sobota, 18 stycznia 2014

Powietrze inne było czyli resortowe owczarki


- A dzień dobry szanownej pani! - powitał mnie na skraju parku za kościołem pan, jeszcze nie starszy, choć i nie najmłodszy, z pieskiem.
- Dzień dobry szanownemu panu - odpowiedziałam, bo co mam na powitanie nie odpowiedzieć, choćby i nieznajomemu, a jednak jakoś znajomo wyglądającemu, gdyż pan miał w sobie to sieleckie je ne sais quoi, a poza tym - z pieskiem, więc swój z zalożenia.
- Chłopak pobrykać idzie? Ile ma lat?
- W październiku skończył 13, dziadeczek, za mocno nie pobryka.
- Morda siwa, ale jeszcze byku z niego, a poza tym co to za wiek? Ja, pani kochana, miałem dwa owczarki niemieckie, parkę, on umarł, jak miał 19 lat, a ona - 18, ale to było w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, powietrze inne było, ludzie zdrowsi byli i psy, to sobie pożyły, my wtedy z rodzicami mieszkaliśmy w jednostce w Rembertowie, i mówię pani, co rok, to prorok, no, nie co rok, było 8 miotów, po 6 i więcej szczeniaków, ludzie czekali na nie w kolejce, tatuś sobie za te szczeniaki kupił pierwszy pojazd, bo to prawdziwe owczarki niemieckie były, nie to, co teraz, te pokurcze z podkuloną dupą, piękne psy, resortowe owczarki, bo z milicyjnych psów oba, w gienach to miały, a jakie były silne i skoczne, ten mur to by jak nic na raz wzięły, o, widzi pani, kto nas patrzy? kościelna suka, jak to ja ją nazywam, nie powiem, zadbana jest, sierść błyszcząca, ten wybieg ma wcale niemały, ale ona się nudzi, od razu po pysku widać, a na plebanii tylu księży, siedzą tam i też się nudzą, wzięliby ją na spacer, coś pożytecznego zrobili, ale nie, oni z nią nie wychodzą, tylko czasem ją wyprowadza taka pani, co to w kancelarii pomaga, to i nic dziwnego, że suka się nudzi, tak wygląda sobie, albo i wyjdzie na mur, a zdarza się, że i zeskoczy, ale nie trzeba jej się bać, jest łagodna, nie to, co moje owczarki, te to ostre były, a jak mieliśmy się wyprowadzać z jednostki, to one chyba nie chciały, umarły, najpierw ona, potem on, ja bardzo przepraszam, że tak pani czas zająłem, ale ja to lubię sobie tak z kimś inteligentnie porozmawiać, wymienić poglądy, uszanowanie i miłego dnia życzę.

kościelna vel proboszczowa suka
Z lekka przytłoczona potokiem wymowy pana zastanawiałam się przez cały spacer, dlaczego jakoś jednak mi wyglądał znajomo. Wracam do domu - bingo! Mam pana w archiwach na zdjęciach z trzech kolejnych Festynów Sieleckich, w galerii typów sieleckich.

A poza tym uświadomiłam sobie, że nie tylko ja znam tubylców z widzenia. Oni też mnie znają. Ja też jestem tubylcem.

piątek, 17 stycznia 2014

Proboszczowa suka


Wdziałam z rezygnacją wellingtony i udałam się z psem do Parku Sieleckiego, celem dokonania wieczornego zrzutu. A tam - znajoma pani z pieskiem. Alejką iść się nie da, udeptana, wyślizgana, brniemy więc obrzeżem, przez stracciatellę ze śniegu i psich kup, że pociągnę temat mrożonych deserów na zimowym podłożu. Tak sobie gadamy, że wszystko płynie, że kalosze, z uwagi na koniecznośc spacerów z psami, to najpotrzebniejsze nam obuwie, że mamy po trzy pary kaloszków, że może by nabyć kolejne, bo, skoro i tak najczęściej w nich chadzamy, to niech będzie jakaś odmiana, decyzja, które dzisiaj, dobieranie pantofelków do stroju. Że idzie mróz i to wszystko stężeje. Że ciemno, nie ma oświetlenia w parku, choć od śniegu trochę jaśniej. Liczymy na to, że psy doniosą swój ciężar do Casa Rosada czyli Villi Monaco, gdzie, jakoby, wśród innych postaci ze świata znanych i bogatych, ma apartament Jose Carreras. Tam następuje iluminacja luksusu, rozświetlają się reflektorki z czujnikami ruchu przy ogrodzeniu, łatwiej psi urobek namierzyć i zgarnąć. Psy donoszą, czynią, co należy, zgarniamy, odtrąbiamy odwrót.

Przy skraju parku, na murze za kościołem, stoi duży czarny kudłaty pies i szczeka, z pozoru groźnie, bo głos ma jak kościelny dzwon. A dokładnie - suka, znam ją, mieszka w zagródce za kościołem, często wystaje na tym murze, z nudów, woła "hau!", ogonem macha, spragniona interakcji z innymi psami i w ogóle wrażeń. Czasem skacze z muru, idzie na giganta, biega po parku i okolicy, jest przyjazna wobec ludzi i psów.

Znajoma pani z pieskiem stwierdza, że coś trzeba byłoby z tą suką zrobić, bo ma kiepskie życie w tej zagródce.

- Oni ją za mało wyprowadzają na spacer, siedzi tam, zamknięta i się nudzi. Ja już interweniowałam u proboszcza, żeby może by ją gdzieś oddał, jak nie ma komu z nią wychodzić. I że po co im ten pies. A on na to, że były włamania i pies jest potrzebny, żeby pilnował. A ma wybieg, jak raz dziennie pójdzie na spacer, to wystarczy. Żal mi jej, tej proboszczowej suki, życie ma sobacze.

czwartek, 16 stycznia 2014

Czego nie wolno psom



Jak wiadomo z fejsbuka, blogów i ogólnie internetów, przyszła zima. To ja też o zimie,  kto bogatemu zabroni?

Zimę mój pies bardzo lubi, a zwłaszcza śnieg. W końcu przodków ma z Północy, latem się męczy w czarnym futrze na słońcu i ogólnie od upałów. A i dobrze prezentuje się na śniegu, tak wyraziście, wyrafinowana elegancja b&w, chiński znak w ruchu. Wprawdzie już zeszłej zimy nie wykonywał, z uwagi na wiek chyba i kondycję stawów, slalomu w salopie po śniegu czyli rzutu na bark i przesuwania ślizgiem z napędem na łapy, jak poniżej widać w materiale archiwalnym. Hmm, zawsze ta aktywność budziła moje podejrzenia, czy jednak przodkowie labradorów na tym Labradorze nie zadawali się z fokami.


Ale nadal można zimą wsuwać nos w śnieg i dmuchać, pochrupywać kawałki lodu i zmrożonego śniegu, a przede wszystkim - nawęszać się do upojenia, a że chyba wszystkie suki w okolicy mają cieczkę, upajać się jest czym. Węszy bez przerwy, a czasem zlizuje cytrynowe sorbeciki i za nic nie daje się od tej czynności odciągnąć. Zimą jest pysznie!
Czyli wiadomo.





Można też włazić w kadr oraz, korzystając z nieuwagi pani, zajętej przytykaniem sobie do twarzy jakiegoś pudełka, zażyć kąpieli w ostatnim nadającym się do tego kawałku stawu. Nic to, że trzeba pokonać strome zbocze (bo od płaskiej strony jest na wodzie to coś, na co lepiej nie włazić, bo może się zdradziecko załamać i wtedy jest słabo, jedna lekcja wystarczyła, by zapamiętać na całe życie). 





Zimą jedna rzecz jest jednak przykra - sól na ulicach i chodnikach. Dlatego w drodze powrotnej z parku zaraz za pasami wprowadziłam psa na skrawek trawniczka, gdzie leżał śnieg, a nie kryształki soli, pokrywające chodnik obok. I w tym momencie podeszli do nas dwaj panowie policjanci, którzy stali przy przejściu już kiedy szliszmy do parku, młode chłopaki, chyba nawet młodsi od młodszych aspirantów.

- Czemu pies jest na trawniku? - pyta ten niższy.

"Czemu pies szczeka, rwie się na łańcuchu?" - tak mi się jakoś automatem skojarzyło z "czemu pies". Ale na pytanie odpowiadam, grzecznie i zgodnie z prawdą:

- Ponieważ na chodniku jest mnóstwo soli, od której popękają mu łapy.

- Psom nie wolno przebywać na trawnikach.

"To zejdźcie, panowie" - już miałam na końcu języka, ale się w porę powstrzymałam, zamiast tego pytam:

- A dlaczego nie wolno?

- Bo...bo takie jest prawo!

- Jakie prawo?

- Zostaw panią w spokoju - włącza się do akcji ten wyższy - A pani nam za to powie, gdzie tu w okolicy spożywają alkohol.

Że nie pytają o lokal gastronomiczny z wyszynkiem, to pojęłam od razu, ale dlaczego "ZA TO"? Za co? Za zostawienie w spokoju?

- Bo my tu mamy praktyki i musimy się wykazać.

Co ja, jakiś konfident jestem, będę ziomali z dzielni sypać?

- Wiecie, panowie, tu są kulturalni ludzie, o tej porze nie piją.

- No właśnie widzimy, bo nam powiedzieli, że element mieszka na dzielnicy, a my już dłuższy czas tu stoimy i NIKT nawet na czerwonym nie przeszedł. 





środa, 15 stycznia 2014

...a człowiek - kaleka


Słabość mię jakaś wzięła, a może to nie słabość tylko wkurw? Albo słabość wzięła, a wkurw przyatakował i dopadł tym łacniej, żem osłabiona? W każdym razie z okazji Wielkiej Orkiestry Świętojebliwych Pomyj, które ostatnio lały się strugami, trudniej mi było na świecie. Tak, jak jest mi trudniej z okazji innych narodowych dni hejtu, jak w okolicy 11 listopada. Bo, niestety, rzecz nie jest tak prosta, jak powywalanie z listy fejsbukowych "znajomych" (o ile jeszcze jacyś do wywalenia się ostali po Święcie Niepodległości). A zresztą ja nie wywalam, "znajomi", wrzucający na fejsbuka pełne nienawiści idiotyzmy, sami mnie usuwają. Problem z tymi, których nie da się usunąć z realu. Problem w tym, że to się dzieje na tak ogromną skalę, że ci upajający się własną prawością w słusznej, ich zdaniem, nienawiści, to już nie jest margines. I jest mi trudno w takich momentach, bo boleśnie dociera do mnie z każdym narodowym świętem nienawiści to, że nie ma tu rozmowy, nie ma możliwości porozumienia. Bo wszyscy ci, którzy teraz mieli dużo radości z obrzucania Owsiaka gównem, do żadnego porozumienia nie dążą. Rozmowa nie jest możliwa, bo na jakiekolwiek argumenty są odporni. Można pokazywać sprawozdania, tłumaczyć, jak je należy czytać, można odsyłać do wyników kontroli finansowej. Nawet, jeśli się okaże, że stawiali fałszywe zarzuty, faktów do świadomości nie przyjmą. Ani ci, którzy niepokornie warzą paszę z pomyj, ani ci, którzy nią się karmią. Jest jak w tym dowcipie, kiedy to po imprezie dzwoni jeden koleżka do drugiego:

- Wiesz, stary, tak przykra sytuacja: po twoim wyjściu okazało się, że zginął mi portfel.
- Ale coś ty, chyba nie myślisz, że to ja?
- No, nie, portfel się znalazł, ale niesmak pozostał.

Gdyż nie fakty tu chodzi, tylko o to, żeby niesmak pozostał.

W jednym chórze z niepokornymi wystąpił portal, który nazywa się katolickim. I tak oto "nie daję Owsiakowi" stało się cnotą oraz elementem walki z szatanem, a sam Owsiak dołączył do grona takich książąt ciemności, jak Hello Kitty czy gender. Tak to jest, kiedy pobożność pomiesza się z bigoterią, a duchowość, sprowadzona poniżej pasa, staje się dupowością. Bez serca. I bez mózgu.

Mój Dziadek mawiał:

"Głową muru nie przebijesz. Mur jak stał, tak stoi, a człowiek - kaleka".

Przyjąwszy więc do wiadomości, że #takasytuacja#, że tak już będzie, przy każdej możliwej okazji, "Haters Gonna Hate", postanowiłam podjąć działania autoterapeutyczne, coby mnie wkurw nie zadusił. Albowiem - jak powyżej, nie ma rozmowy ani porozumienia, no, to lećcie sobie, hejterzy, jak pociski, alleluja i do przodu, ja schodzę z drogi.

W sobotę była akcja ratowania się terapią zajęciową, byle dalej od internetów. Oraz comfort foodem. Już rano poczułam bowiem jakąś wewnętrzną pustkę, w brzuchu, tak konkretnie. Zawsze to poziom wyżej, pomyślałam, widać moja duchowość to brzuchowość i trzeba o nią zadbać. Padło na gołąbki, jedzenie z dzieciństwa, kiedy wszystko było prostsze.

Mój mąż na hasło "gołąbki" wyraźnie się ożywił; nie przewidziałam jednak, że popadnie w stany ekstatyczno-hipomanijne. Na zakupach pod domem zginął na godzinę, po czym przytargał kapustę wielkości piłki lekarskiej, tej większej. Szukał jej po całej okolicy, ba, zwrócił kapustę, zakupioną w warzywniaku, kiedy w sklepie "U Brudasów" znalazł większy okaz!

Wiadro farszu narządziłam, kapustę nacięłam przy głąbie i wsadziłam do największego gara, jaki mam na stanie. Kapusta się blanszowała, a tu za oknem przez atrament na niebie przedarła się światłość i zaczął się pokaz świateł i parada chmur. No, i tak się miotałam, pomiędzy oddzielaniem azbestowymi paluszkami kolejnych warstw liści z kapuścianego łba (chyba z wodogłowiem), niczym Dennis Nilsen, kiedy w swym mieszkaniu w Cricklewood sporządzał ludzką głowiznę, a uchylonym połaciowym oknem. Co chwilę zmieniał się układ świateł i kolorów, czego za nic nie chciałam przegapić. Normalnie tu i teraz, doznania mistyczne na zmianę z kapustą.




Pokaz trwał, a ja uniesienia zaokiennością przeplatałam zawijaniem, jak ten świstak, farszu w liście. Zapakowałam wielkie jak kabany gołąbki do szybkowara i w końcówce pokazu wykonałam sos pomidorowy. Po czym, już bez konieczności latania do okna (no, dobra, daleko nie jest, może z półtora metra), poczęłam delektować się chwilą, kiedy już minęło to pobudzenie i obawa, że coś mi za oknem umknie.




Pachniało kapustą, czosnkiem i ogólnie sosem pomidorowym oraz hiacyntem, który właśnie osiągnął fazę maksymalnego rozkwitu czyli gnących się pod własnym ciężarem pał. Bardzo piękna kompozycja, zaprawdę, w sam raz pod stan mistycznych uniesień.

A kiedy otrzymałam nagrodę za swe dzieło czyli zeżarłam tyle gołąbków, że nie byłam w stanie się ruszyć, walnęłam się z tym rozkosznie ciążącym w brzuchu gołąbkowym płodem w hamaku przy choince i przespałam dwie godziny, pełne snów o mocno zawikłanej fabule i chyba w 3D.

Chwilowo pomogło.

Ale w niedzielę było szaro, z nieba waliło żabami, a z internetów - gównem. Powtórka z pożerania gołąbków tylko na chwilę rozjaśniła niebo.

W poniedziałek przyszła światłość, ale słabościowkurw trzymał, a robota nie szła. Postanowiłam więc to rozchodzić. Podobno poziom zadowolenia z życia trwale podnosi przeprowadzka w pobliże terenów zielonych. Na szczęście, nie muszę kupować krowy, żeby się mleka napić, mam trzy parki do wyboru w okolicy. Teraz wszystko to zasypuje śnieg, ale w poniedziałek było tak.



Zrzucając wkurw obeszłam Łazienki w tempie Korzeniowskiego, wyprzedzając kijkowców, biegaczy, a nawet meleksy. Po czym już spokojnie udałam się do sikorek i kowalików, sprawdziłam co u kaczek mandarynek, próbowałam nawiązać rozmowę z łabędziem, ale, jako niemy, nic nie powiedział.



Najbardziej lubię Łazienki tuż przed zachodem słońca, w dzień powszedni, kiedy ludzi jest tam niewielu, alejki niemal puste.



Mało się nie zabiłam o własne nogi, oglądają z zadartą głową takie oto wzorki:





I nagle...chmury jak góry sprawiły, że w miejscu, które znam przecież na pamięć, nie wiedziałam, gdzie jestem. Czas przestał istnieć. Myślli przestały istnieć. A z nimi wkurw.










Ci, którzy pragnęli, żebym napisała o prozie życia, a dokładnie - mojego życia - proszę bardzo, oto macie.
Pozostali chyba nie dotrwali do końca.

sobota, 11 stycznia 2014

Zielony siusiak


Moja prapraprababka Urszula była świętą. W każdym razie według kryteriów Josemarii Escrivy de Balaguera, założyciela Opus Dei, który twierdził, że kobieta zyskuje świętość po urodzeniu ośmiorga dzieci. Drogę ku świętości rozpoczęła w wieku lat 16, kiedy to została wydana za mojego praprapradziadka, będącego mocno starym kawalerem, gdyż miał naonczas koło czterdziestki. Ale najwyraźniej mógł. W okolicy osiągnięcia wymaganego dla świętości limitu (co nastąpiło dość szybko, bo tempo mój praprapra, czy raczej Priaprapra miał szalone) nieboraczkę dopadła depresja, wtedy zwana jeszcze melancholią. Z melancholii leczyć miał ją krzykun, odmiana szeptuna, stary Tatar, który zamykał się z nią w pokoju i straszliwie wrzeszczał. Taka terapia. Nie wiadomo, czy pomogła, w każdym razie droga ku świętości trwała aż do czternastego potomka. Wedle przekazów rodzinnych prapraprababka Urszula była osobą anielskiej cierpliwości i świętej dobroci. Tylko czasem miewała napady smutku. Najwyraźniej osiągnęła świętość, a i chyba palmę męczeństwa, gdyż praprapradziadek był tyranem i despotą; kiedy umarł, najmłodsze dzieci tańczyły z radości, jak te dzieci u Hrabala, co to się wzięły za rączki i tańcowały wesoło, a zapytane o powód tego świętowania odpowiadały: "Tatuś nam umarł!".

Moja Babcia od swojej babci i matki słyszała od dziecka, że "małżeństwo to męczeństwo". I nie chodziło im o męczenie się z mężem, bo one już mężów miały spoko. Oraz pierwsza dzieci sztuk jeden, druga - dwójkę. No, może moja Prababcia miewała ze swoim mężem jazdy, kiedy zamykał się na kilka dni w pokoju z dużą flaszką wódki, rewolwerem i czaszką, należącą, jak twierdził, do jego przyjaciela, który zginął za rewolucji. Może chciał z kimś pogadać w domu pełnym kobiet, które zresztą i tego towarzystwa go pozbawiły, zakopując czaszkę na cmentarzu. Zapytane o los czaszki oznajmiły: "diabeł przyniósł, diabeł porwał". Ale nie o męczeństwo z mężem im chodziło, tylko o konieczność dokonywania nudnych i, w ich pojęciu, jałowych czynności obrządku domowego. Których nie cierpiały. Moja praprababka uciekała w wiosłowanie łódką po jeziorze i dzierganie koronek (mam do dziś szal, a może obrus jej produkcji, już w dwóch kawałkach, jeszcze w jednym miałam go na sobie na szkolnym balu karnawałowym w roku 1980). Moja Prababcia z czynności domowych lubiła jedynie pieczenie bab wielkanocnych - poziom miszcz - wyrabianych w wielkich dzieżach. Może dawało jej to poczucie sprawczości, kontroli nad przemianą wręcz alchemiczną. Co rozumiem, kuchenna alchemia też mnie kręci. Jasne, robiły wszystkie te nudne, repetytywne rzeczy. Podcierały tyłki dzieciom i starcom, dbały, żeby wszyscy byli nakarmieni i oprani. Ale bez specjalnego emtuzjazmu. Podobnie moja Babcia. Gotowała gary żarcia, w domu pełnym ludzi, dbając, by nakarmić też listonoszkę, inkasenta, moje koleżanki i zastępy innych. Przewalała sterty prania i prasowania (a prasować akurat lubiła, bo czynność ta dawała Jej okazję do rozmyślań). Ale żeby widzieć w tym szansę na rowój osobisty czy kształtowanie duchowości i wzrastanie w wierze? W życiu! Nad garami układała (całkiem niezłe) wiersze, czytała po nocy, oglądała filmy, wessana w telewizor (mawiała, że "Purpurowa róża z Kairu" to o niej).

I taka była summa przekazów, którą otrzymałam - "małżeństwo to męczeństwo", "kobieta powinna mieć zawód oraz własne pieniądze". Małżeństwo stanowiło w zasadzie koniec możliwości realizowania własnych aspiracji. No, bo ktoś musiał te tyłki i nosy obcierać oraz żywić i opierać.

W wieku lat mniej więcej dziewięciu, przeprowadziwszy własne studia genderowe, uznałam, że chciałabym być chłopcem. Nie na zawsze, wtedy. Przekaz rodzinny mówił, że kobiety są mądrzejsze, wrażliwsze, wartościowsze, silniejsze i tak dalej, ale faceci mają w życiu lepiej i tyle. Uznałam, że, w każdym razie, póki co, może uda się połączyć jedno z drugim, tym bardziej, że w tym czasie dziewczynki, moje rówieśnice (czyli starsze ode mnie o rok, a nawet i dwa, gdyż ja poszłam do szkoły mając lat 5 i 9 miesięcy) są po prostu beznadziejnie nudne. Wodziły się objęte w pasie po szkolnym korytarzu, tworzyły jakieś układy i koterie, co najwyżej grały w nudną śmiertelnie gumę. A chłopcy byli fajniejsi. Bo jeszcze się bawili, w prawdziwe, wymyślane zabawy. Więc chciałam być chłopcem. Miałam krótkie włosy, chodziłam w spodniach, bawiłam się z chłopakami. Czasem było strasznie, jak mnie testowali, czy się nadaję. I ja, żeby udowodnić, że jak najbardziej, właziłam najwyżej na drzewa i takie tam.

A najbardziej zazdrościłam im siusiaków. Bo siusiak dawał wolność. Można było się odlać, gdzie się chciało. Na przykład jak się jeździło godzinami na sankach w lesie. Dziewczynkom było trudniej, wśród bezlistnych drzew były zbyt widoczne. I to rozbieranie się i wystawianie tyłka na mróz. Więc ulepiłam z zielonej plasteliny siusiaka dla dziewczynek, do sikania zimą w lesie. Wyglądał podobnie, jak to:


Niestety, mój prototyp nie sprawdził się, w kieszeni tracił kształt, na mrozie się kruszył.

Coś mi z tego zostało. Chyba jedyna role model płci żeńskiej, jaką miałam, to była Pippi Langstrumpf. I czasem tak sobie myślę, jak byłoby fajnie być takim na przykład Andrzejem Stasiukiem, wielkim gościem z mordą zakapiora, który może sobie jechać, gdzie chce i oblepiać błotniki krowimi plackami.

Nie, nie żebym trwała w męczeństwie, tak tylko sobie czasem myślę. 

piątek, 10 stycznia 2014

O sensie w wianiu


- Bo ja we wszystkim szukam sensu - oznajmił w Parku Sieleckim pan, z którym wcześniej przeprowadziliśmy typową rozmowę psiarzy czyli dwa monologi "a mój pies...". - Dobrze, że tak wieje, bo skoro nie ma mrozów, żeby tę zgniliznę przemrozić, to niech ją chociaż przewieje. I taki wiatr to ludziom głupoty z głowy wywieje.

Pomyślałam, że w sumie jest tym jakiś sens, niech wywieje różne miazmaty i głupoty.

Jednak jeśli mi wywiało głupoty z głowy, to chyba z resztkami mózgu. A poza tym przewiało ucho, od strony kaprawego oka, przez co jednostronnie ogłuchłam oraz z lekka przyślepłam, co nie należy do okoliczności ułatwiających pracę tłumacza audiowizualnego, posługującego się przecież wzrokiem i słuchem. Oraz w pewnym stopniu mózgiem, który został, jak wspomniałam, wywiany.

Żeby nie było - próbowałam walczyć. Ale mam właśnie na warsztacie program o dwóch grubych panach, którzy postanawiają się odchudzić, jedząc same dobre rzeczy. Głęboko wierzę w taką metodę odchudzania, jednak każda wzmianka o odchudzaniu powoduje u mnie napady wilczego głodu. Głodna, głucha na jedno ucho i ślepa na jedno oko, z brakiem mózgu, a w dodatku nieprzyjemnie pobudzona wyciem w kominie uznałam, że zasługuję na chorobowe. Postanowiłam dać sobie to, czego jestem warta czyli leniwie płynący czas, prokrastynację przemianowałam na slow life i jednym okiem popłynęłam w internety, by nawrzucać w ten pusty łeb.

A tam - redaktor "Ogniu-krocz-za-mną" Terlikowski rąbie siekierą (jako mężczyzna z pieńkiem) karty tarota, po jednej, oraz książkę instruktażową i ciska do kominka. No, rozumiem, czymś trzeba podtrzymać płomień domowego ogniska, tu akurat - kominka. Trochę tylko mnie zaniepokoiło jego wezwanie do powszechnego tworzenia domowych spalarni takich dzieł szatana, jak literatura ezoteryczna, z uwagi na wzmożoną emisję dwutlenku węgla do atmosfery. A mówi przecież, że to palenie to dla zdrowia.
http://wyborcza.pl/1,75478,15252613,Terlikowski_z_siekiera_i_ogniem__Tak_dziala__spalarnia.html

Następnie - księdzu jednemu spod samiuśkich Tater objawił się Baranek Boży na papierze toaletowym, co uznał za bluźnierstwo i obrazę uczuć religijnych. Jako właścicielka labradora (wprawdzie czarnego, ale zawsze) nie kupuję papieru toaletowego ze słodkim szczeniaczkiem labradorkiem na opakowaniu, cóż to za niestosowne sugestie, jakoby labradorek miał służyć do podcierania tyłka. A zresztą przecież z "Gargantui i Pantagruela" wiadomo, że najlepsza do tego celu jest gęsia szyja. Gdyż:
"Zła to praca i próżny wysiłek
Chcieć papierem czysto utrzeć tyłek"
Baranka w tym klasycznym tekście o podcieraniu zadka nie znalazłam, choć, z inwentarza żywego, wymieniono: tęgiego kocura, kurę, koguta, kurczaka, zająca, gołębia i kormorana. Nie było też szczeniaczka labradorka, ale labradorków wtedy jeszcze w Europie nie było. 
Jest taki, lokalny chyba, brand srajtaśmy - "Pupuś". To by chyba nikogo nie obrażało, choć wrażliwszych może urażać, bo bardziej toto przypomina papier ścierny, niż toaletowy. 

I jeszcze - "Piątek na ulicach Warszawy [DZIEŃ NA ŻYWO]", takie coś: "Nowy przekręt na majtki - niby do testów, a płacić trzeba". W charakterze ilustracji coś, co w swej ślepocie w pierwszej chwili uznałam za nietoperza, a okazało się być damskimi majtkami. Podpisane było nawet: "damskie majtki". Jest to opowiastka pouczająca o panu Marianie, którego niepokoi fakt, iż pewna firma, nieproszona, śle mu damskie majtki i każe sobie za nie płacić. Ale spokojnie, nie ma się co bać, może słać i tonę majtek, nie trzeba płacić ani zwracać, jak uspokaja specjalistka, nie od damskich majtek, tylko ds komunikacji Europejskiego Centrum Konsumenckiego. Nie piszą słowa o tym, czy pan Marian zastanawia się nad noszeniem owych majtek, a może to taka prowokacja genderowców? Jakby nie nosił, to będzie miał na prezenty. 

Topole na ulicy gną się straszliwie, tak się gną, że nawet cowieczorne przeloty gawronów do noclegowni dziś odbyły się bez przystanku za moim oknem, a ja się boję, że którejś się coś złamie, a wtedy przyjdą i zrobią masakrę piłą mechaniczną, bo przecież drzewa są zagrożeniem. No, to ja się pytam, gdzie tu sens w tym wianiu?

czwartek, 9 stycznia 2014

Truchło i Ten


- Sąsiadko, pamięta pani, jak mówiłam, że jest szczur w piwnicy?
- Pamiętam, dozorca miał wyłożyć trutkę.
- No właśnie! Bo ja go dawno nie widziałam.
- Ja też po Nowym Roku go nie widziałam.
- To ja jeszcze dawniej, nawet szukałam, czy gdzieś w piwnicy nie leży.
- A, szczur?
- Przecież mówię. Już z miesiąc będzie, jak go nie widziałam.
- Pewnie zeżarł trutkę i zdechł.
- Pewnie tak, tylko teraz strach schodzić do piwnicy, jak tam truchło leży, jak w jakich katakumbach.

- Kochana, nie widziałaś ciecia? - woła niejaki Marysia, sąsiad z drugiej strony podwórka.
- Naszego dozorcy? Od Nowego Roku jeszcze nie widziałam.
- Jaki tam on dozorca, cieć, a nie żaden dozorca. U jakiego dozorcy byłby trzeci dzień popsuty domofon?

- Sąsiadko - otwiera się okno na parterze - czego chciała Ta z Góry? Bo mnie też dziś zaczepiała, ze szczurem.
- Właśnie o szczurze mówiła, że pewnie zdechł w piwnicy, bo go dawno nie widziała.
- Ja też go dawno nie widziałem. Chciała, żebym szukał, ale co ja będę jej szczura szukał. Ale może poszukać, bo jak zacznie trupem śmierdzieć, to dopiero będzie. Jak Ten przyjedzie, to poszukamy. A co Marysia chciał?
- No właśnie o dozorcę pytał, bo mają zepsuty domofon.
- Mówię, Ten się opierdala, nie pokazuje się, tylko ja muszę za niego sprzątać, bo potem drze mordę. Niech sobie sam szczura szuka, trutkę on kładł, to niech teraz szuka.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Wieczór Trzech Króli



Idę na wieczorny spacer z psem. Z naprzeciwka mama wiedzie niewiniątko, lat na oko z 5.
- Chcę chipsy - oznajmia niewiniątko spokojnie, acz stanowczo.
- Nie ma chipsów, sklepy pozamykane, są święta.
- Ale ja chcę chipsy - ton wyżej, pobrzmiewa nerw.
- Przecież mówię, że nie ma chipsów.
- Całe święta nie było chipsów - foch - Święta to kupa.

Spoglądam na niewiniątko z niejaką sympatią, najwyraźniej nie przecenia magii świąt. I wtedy...

- Chcę chipsy. Chcęę chiipsyyy! Chiiipsyyy! Chiiipsyyyyyy chcęęęęę! - wchodzi w wibracje, słychać drżenie szyb, tylko bębenka mu brakuje.
- Chiiiiipsyyyy! Chcęęę chiiipsyyyy! - taniec świętego Wita.
- Yyyyyyyyy! Yyyyyyyyyy! - opad na glebę, drgawki się nasilają, ręce i nogi młócą powietrze, niewiniątko toczy ślinę, smarki i łzy; mam ochotę zasugerować mamusi pójście na stację Orlenu, coby utulić te zemdlone łkaniem usteczki wielką paczką chipsów, bo uciec szybko od tych dźwięków nie mogę, mój pies jest staruszkiem, wolno chodzi.

Czasem myślę, że ten Herod to był mądry król.

https://www.youtube.com/watch?v=nojWJ6-XmeQ


sobota, 4 stycznia 2014

Wolne jest czyli podsłuchy


- Jak po Sylwestrze?
- Jak zwykle.
- Czyli jak zwykle.

- I wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku!
- Już był przecież, 1 stycznia.
- Ale trwa! I niech jeszcze potrwa! Wolne jest.

- Zadzwonił do mnie z życzeniami.
- I co?
- No, to mu powiedziałam.

- Byliście?
- Byliśmy. Chlali, strzelali.
- To tak, jak u nas.

- Co na to Aśka?
- Że to rok ostatniej szansy.
- Rok temu to samo mówiła.

- Jakoś nie czuć, że to Nowy Rok.
- To przez pogodę.
- Bo zimy nie ma.

- Bał się?
- Ale jak, szczał pod siebie, Sylwester w łazience.
- Zajebać chujów, co strzelają.

- Napiłem się, zadzwoniłem i zaprosiłem wszystkich.
- I przyszli?
- Chwilę po północy, chyba z 50 osób.

środa, 1 stycznia 2014

Raz jajko, raz...





Stary rok się zakończył światłością, nowy zaczął na szaro. Po tej rozpuście na finiszu, nowiuteńki roczek wypadł blado. Cóż, raz światłość, raz szarość. Raz jajko, raz...

W dzieciństwie jeździłam z Dziadkiem na wczasy. Do ośrodka wczasowego w lesie, nad jeziorem, z małymi, z lekka zatęchłymi domkami. Jeździliśmy tam w czerwcu, jeszcze przed sezonem, i zwykle poza nami w całym ośrodku było może ze dwóch dziadeczków wędkarzy. Święty spokój, dziura zabita dechami, sklepik GS-u otwarty przez parę godzin dziennie, kawałek od ośrodka tartak i kilka chałup. Do jednej z nich chodziliśmy po mleko i jajka. Przy okazji którejś takiej wyprawy Dziadek, który uwielbiał mnie wkręcać w różne bajki, wytłumaczył mi, w jaki sposób nie dopuszcza się do tego, żeby kury znosiły jajka, gdzie popadnie. Otóż należy o stałej porze, rano, przed wypuszczeniem kur z kurnika, każdą po kolei włożyć do specjalnej formy. Kiedyś takie formy były drewniane, teraz częściej są plastikowe. Forma składa się z dwóch rozsuwanych skorup, wyprofilowanych w kształt kury, zamontowanych na stojaku, ze śrubami z boków. Wkłada się kurę do środka i śrubami z boków delikatnie dokręca, tak, by te skorupy lekko ścisnęły kurę. Podstawia się rękę i kura znosi jajko. Można, oczywiście, całą operację przeprowadzić bez formy, co się nazywa macaniem kur, jak wiadomo, ale w formie jest wygodniej, bo kura się nie wyrywa. 
Wiedziałam już z doświadczenia, że okazywanie kurze miłości za pomocą uścisków kończy się obsraniem, zapytałam więc, czy nie ma ryzyka, że zamiast jajka zniesie gówno.
- Raz jajko, raz gówno, jak to w życiu - stwierdził Dziadek. 


Raz jajko, raz gówno, taka prawda, ale w 2014 życzyłabym sobie jednak więcej jajek, niż w 2013. I nie tylko o dni słoneczne mi chodzi. A zamiast kur na obrazku są kaczki w światłości, na dobrą wróżbę, na szczęscie.