czwartek, 9 stycznia 2014

Truchło i Ten


- Sąsiadko, pamięta pani, jak mówiłam, że jest szczur w piwnicy?
- Pamiętam, dozorca miał wyłożyć trutkę.
- No właśnie! Bo ja go dawno nie widziałam.
- Ja też po Nowym Roku go nie widziałam.
- To ja jeszcze dawniej, nawet szukałam, czy gdzieś w piwnicy nie leży.
- A, szczur?
- Przecież mówię. Już z miesiąc będzie, jak go nie widziałam.
- Pewnie zeżarł trutkę i zdechł.
- Pewnie tak, tylko teraz strach schodzić do piwnicy, jak tam truchło leży, jak w jakich katakumbach.

- Kochana, nie widziałaś ciecia? - woła niejaki Marysia, sąsiad z drugiej strony podwórka.
- Naszego dozorcy? Od Nowego Roku jeszcze nie widziałam.
- Jaki tam on dozorca, cieć, a nie żaden dozorca. U jakiego dozorcy byłby trzeci dzień popsuty domofon?

- Sąsiadko - otwiera się okno na parterze - czego chciała Ta z Góry? Bo mnie też dziś zaczepiała, ze szczurem.
- Właśnie o szczurze mówiła, że pewnie zdechł w piwnicy, bo go dawno nie widziała.
- Ja też go dawno nie widziałem. Chciała, żebym szukał, ale co ja będę jej szczura szukał. Ale może poszukać, bo jak zacznie trupem śmierdzieć, to dopiero będzie. Jak Ten przyjedzie, to poszukamy. A co Marysia chciał?
- No właśnie o dozorcę pytał, bo mają zepsuty domofon.
- Mówię, Ten się opierdala, nie pokazuje się, tylko ja muszę za niego sprzątać, bo potem drze mordę. Niech sobie sam szczura szuka, trutkę on kładł, to niech teraz szuka.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Wieczór Trzech Króli



Idę na wieczorny spacer z psem. Z naprzeciwka mama wiedzie niewiniątko, lat na oko z 5.
- Chcę chipsy - oznajmia niewiniątko spokojnie, acz stanowczo.
- Nie ma chipsów, sklepy pozamykane, są święta.
- Ale ja chcę chipsy - ton wyżej, pobrzmiewa nerw.
- Przecież mówię, że nie ma chipsów.
- Całe święta nie było chipsów - foch - Święta to kupa.

Spoglądam na niewiniątko z niejaką sympatią, najwyraźniej nie przecenia magii świąt. I wtedy...

- Chcę chipsy. Chcęę chiipsyyy! Chiiipsyyy! Chiiipsyyyyyy chcęęęęę! - wchodzi w wibracje, słychać drżenie szyb, tylko bębenka mu brakuje.
- Chiiiiipsyyyy! Chcęęę chiiipsyyyy! - taniec świętego Wita.
- Yyyyyyyyy! Yyyyyyyyyy! - opad na glebę, drgawki się nasilają, ręce i nogi młócą powietrze, niewiniątko toczy ślinę, smarki i łzy; mam ochotę zasugerować mamusi pójście na stację Orlenu, coby utulić te zemdlone łkaniem usteczki wielką paczką chipsów, bo uciec szybko od tych dźwięków nie mogę, mój pies jest staruszkiem, wolno chodzi.

Czasem myślę, że ten Herod to był mądry król.

https://www.youtube.com/watch?v=nojWJ6-XmeQ


sobota, 4 stycznia 2014

Wolne jest czyli podsłuchy


- Jak po Sylwestrze?
- Jak zwykle.
- Czyli jak zwykle.

- I wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku!
- Już był przecież, 1 stycznia.
- Ale trwa! I niech jeszcze potrwa! Wolne jest.

- Zadzwonił do mnie z życzeniami.
- I co?
- No, to mu powiedziałam.

- Byliście?
- Byliśmy. Chlali, strzelali.
- To tak, jak u nas.

- Co na to Aśka?
- Że to rok ostatniej szansy.
- Rok temu to samo mówiła.

- Jakoś nie czuć, że to Nowy Rok.
- To przez pogodę.
- Bo zimy nie ma.

- Bał się?
- Ale jak, szczał pod siebie, Sylwester w łazience.
- Zajebać chujów, co strzelają.

- Napiłem się, zadzwoniłem i zaprosiłem wszystkich.
- I przyszli?
- Chwilę po północy, chyba z 50 osób.

środa, 1 stycznia 2014

Raz jajko, raz...





Stary rok się zakończył światłością, nowy zaczął na szaro. Po tej rozpuście na finiszu, nowiuteńki roczek wypadł blado. Cóż, raz światłość, raz szarość. Raz jajko, raz...

W dzieciństwie jeździłam z Dziadkiem na wczasy. Do ośrodka wczasowego w lesie, nad jeziorem, z małymi, z lekka zatęchłymi domkami. Jeździliśmy tam w czerwcu, jeszcze przed sezonem, i zwykle poza nami w całym ośrodku było może ze dwóch dziadeczków wędkarzy. Święty spokój, dziura zabita dechami, sklepik GS-u otwarty przez parę godzin dziennie, kawałek od ośrodka tartak i kilka chałup. Do jednej z nich chodziliśmy po mleko i jajka. Przy okazji którejś takiej wyprawy Dziadek, który uwielbiał mnie wkręcać w różne bajki, wytłumaczył mi, w jaki sposób nie dopuszcza się do tego, żeby kury znosiły jajka, gdzie popadnie. Otóż należy o stałej porze, rano, przed wypuszczeniem kur z kurnika, każdą po kolei włożyć do specjalnej formy. Kiedyś takie formy były drewniane, teraz częściej są plastikowe. Forma składa się z dwóch rozsuwanych skorup, wyprofilowanych w kształt kury, zamontowanych na stojaku, ze śrubami z boków. Wkłada się kurę do środka i śrubami z boków delikatnie dokręca, tak, by te skorupy lekko ścisnęły kurę. Podstawia się rękę i kura znosi jajko. Można, oczywiście, całą operację przeprowadzić bez formy, co się nazywa macaniem kur, jak wiadomo, ale w formie jest wygodniej, bo kura się nie wyrywa. 
Wiedziałam już z doświadczenia, że okazywanie kurze miłości za pomocą uścisków kończy się obsraniem, zapytałam więc, czy nie ma ryzyka, że zamiast jajka zniesie gówno.
- Raz jajko, raz gówno, jak to w życiu - stwierdził Dziadek. 


Raz jajko, raz gówno, taka prawda, ale w 2014 życzyłabym sobie jednak więcej jajek, niż w 2013. I nie tylko o dni słoneczne mi chodzi. A zamiast kur na obrazku są kaczki w światłości, na dobrą wróżbę, na szczęscie.

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Urodziny i sporty ekstremalne



Otóż jak ma się urodziny w ostatni dzień roku, to jest trudniej. Wam, robaczki, licznik bije i odmierza upływ lat w kalendarzu, a mnie to niejako podwójnie mocno. I dlatego zwykle pod koniec roku coś mi odwala, czuję nagłą, a przemożną potrzebę zmian, przemian, fikołków. Już, już mnie kusiła radykalna zmiana fryzury, ale to ćwiczyłam - raz postanowiłam zostać blondynką, w głębokich latach '80, a właściwie to w końcówce, rok '88, została zakupiona w Pewexie farba L'Oreal (wtedy jeszcze nie "jesteś tego warta"), w zakładzie fryzjerskim na Grochowskiej nałożona wieczorem 30 grudnia, do domu wróciłam wstrząsana szlochem, z blond watą cukrową do pasa. Watę zmoczyłam, wcisnęłam beret na łeb i pognałam, łkając, do mojej koleżanki, która regularnie farbowała włosy i zawsze miała jakieś zapasy farb. Miała, pół tubki Londy w kolorze chyba mahoń. Było mi ganz egal, byle nie ta blond wata. Efekt na jeszcze chodzącym odbarwiaczu? Karminowe pasma na niemal bieli, fryzura biało-czerwona, jak tęcza patriotyczna. No, to przez jakiś czas byłam niezmiernie stylowa i awangardowa, do fryzu została dodana karminowa szminka (ach! gdzie ten odcień? Bourjois już go nie produkuje!) oraz szalik w stosownym kolorze. Innym razem opitoliłam z długiego na bardzo krótko.

Postanowiłam powstrzymać te końcoworoczne i przedurodzinowe zapędy i, w zamian, wybrałam się w miejsce nieznane. Miało być spoko, wyjście na dach i oglądanie panoramy Warszawy.
Tylko nikt mi nie powiedział, że na dach trzeba się wspiąć na wieżę (dobra, wieżyczkę, ze 3 piętra wysokości), ślimakiem, bez poręczy, za to z wiązką kabli elektrycznych w miejscu, gdzie można by się czegoś uchwycić. Obrazek powyżej pokazuje ten łatwiejszy moment, na samej końcówce, wcześniej były schodki murowane, dużo trudniejsze do pokonania.

Czy można mieć lęk wysokości i klaustrofobię naraz? Można. Jeśli trzeba wejść na wieżyczkę schodami, których forsowanie przypomina pokonywanie komina w jaskini. Z pochyloną głową,bo jest tak nisko. I ciasno. I z zakrętami schodów, tak, że ma się wrażenie obracania wokół własnej osi. Na tej 1/4 usiadłam w wykuszu przy zamurowanym oknie i oznajmiłam, że jeśli nie wykują mi tu otworu do świata, światła i powietrza, to ja tu już zostaję. Rzygać mi się chciało, prawdziwie i konkretnie, dusiłam się klaustrofobicznie, jednocześnie mając poczucie wznoszenia się na wysokość, a zarazem wiedząc, że wyzwolenie z tego duszenia oznacza wlezienie na jakąś chwiejną platforemkę i konfrontację z przestrzenią.

Ale - jak to? Ja? Zostaję? A panorama? Oraz - kto mnie stąd zniesie, jak już umrę i wyschnę, jak mumijka?
Ideologii mi trzeba było, jak zwykle w takich sytuacjach. Ideologią w fobię.

Uznałam, że to takie symboliczne wydarzenie, takie przekraczanie siebie, sport ekstremalny, przejście inicjacyjne, prowadzące ku ponownym narodzinom, dzień przed urodzinami, że się inicjacyjnie przecisnę, choć w odwrotnym kierunku, bo ku górze, i że to mnie ku nowemu wyzwoli.

Łykając pawia pięłam się w górę, zaliczając przystanek na strychu, pełnym starych map, połamanych mebli i woniejących potem kufajek robotników.

Wylazłam.

Zobaczyłam.

Umarłam ze strachu, stojąc na maleńkim tarasiku, z jamą w dół ziejącą.

I co? Wrócę tam.










A wieżyczka? Ot, taka, wcale nie ogromna.




sobota, 28 grudnia 2013

Szampana nie będzie


Odpinam rower, a tu do mnie macha przez szybę sąsiad z parteru. Podciąga koszulę, pokazuje bandaż elastyczny. Już zaczyna rozpinać spodnie, ale postanawia jednak opowiedzieć całą historię bez dalszego demonstrowania (na szczęście), otwiera okno.
- Sąsiadko, całe święta byłem na Stępińskiej w szpitalu. Trzy żebra złamane, biodro stłuczone.
- Tak, wiem, mąż rano mówił. Ale jak to się stało, panie Andrzeju?
- Tu, w przedpokoju, na dywaniku pojechałem, jak wyrżnąłem, to pierwszą gwiazdkę w Wigilię zobaczyłem już w południe.
- Na trzeźwo tak?
- A jak inaczej aż tak? Zostawili mnie na obserwację, czy z głową wszystko w porządku, bo też przygrzmociłem. Ale z głową chyba dobrze, tylko te żebra, to ze dwa-trzy miesiące będą boleć. Najgorsze, że szampana nie będzie, bo dali antybiotyki na to stłuczenie i przeciwbólowe.
- Szampana? - pan Andrzej bowiem na konesera Dom Perignon nie wygląda.
- No, tak się przecież mówi, że szampan na Sylwestra. Nie o szampana się rozchodzi, tylko o całokształt. Taki pech właśnie teraz!

środa, 25 grudnia 2013

"Nie wiem, czy wiem, co to jest cud"



Z całą pewnością nastąpił triumf światłości nad mrokiem. I to jaki!
I zakwitła forsycja, w sam raz na święta.
Ale na TE święta????!!!!
Kiedy Ksawery pędził połamane z okazji remontu rur na Swerze Chorwackim gałęzie forsycji, przytargałam cały pęk, no, i poza choinką mam taki bukiet. Biorąc pod uwagę pogodę, tak się zastanawiałam, czy pisanki malować.
Ale nie, zostały wykonane dekoracje i dania stosowne, jak pierniczki by dziecko&przyjaciele oraz moje pierożki z kapustą z grzybami, nie całkiem tradycyjne, bo pieczone, ale już teraz tradycyjne, tradycję bowiem należy ożywiać i odświeżać, inaczej skostnieje i stężeje, stając się nie więzami, lecz okowami.



Niemniej nadal trwam w zadziwieniu i zachwycie tą światłością. I nie grudniową pogodą. A zarazem mam świadomość, że jest ona dana na chwilę, że zima pewnie jeszcze przyjdzie i da nam w kość. Że to, co się dzieje, jest ulotne i zachwycające oraz zachwycająco ulotne. Że to prezent niezwykły.

"Latami wydawało mi się, że życie jest bezsensowne i udręczające, ale niedawno odezwał się gen transferu i przechodzę do grupy zachwyconych, której kiedyś szczerze nie znosiłem. Wszystko wydaje się rzeczą istotną, wartą uwagi, którą warto pisaniem zatrzymać.[...] W tym momencie życia mam tak ekstatyczne usposobienie, że mogę gadać infantylnie."

Z wywiadu z Jerzym Pilchem "Szynka pod choinką i inne prezenty" w ostatnim TP http://tygodnik.onet.pl/szynka-pod-choinka-i-inne-prezenty/nvh11.  

Też przeszłam do tej grupy, której również nie znosiłam, bo mi się zdawała, no, właśnie, infantylna. Zachłannych na zachwyt i jego zatrzymywanie, w taki czy inny sposób. Zachwyt chwilą, słowem, obrazem, sytuacją. Kaczkami mandarynkami w Łazienkach i tekstami moich sieleckich sąsiadów. Ale, co tam, w dupie mam, najwyżej będę infantylna. A jakież to przyjemne!

Ostatnio ciężko było o zachwyty, wszystko pędziło, trudno było dostrzec, a co dopiero się zachwycić. 

"Cicha noc, święta noc,
Pastuszkowie u swych trzód
Biegną wielce zadziwieni
Za anielskim głosem pieni
Gdzie się spełnił cud,
Gdzie się spełnił cud".

Tego Wam z okazji świąt życzę - dostrzegania i zatrzymywania cudów.
I odpocznijcie pod choinką w ciszy, choć trochę, jako i ja czynię.



sobota, 21 grudnia 2013

Najkrótszy dzień w roku

 Najkrótszy dzień roku, a tyle się działo. Tak, nadal mam zasyfiony aparat, wyczyszczę w ramach postanowień noworocznych.

Starszy pan, z którym karmiliśmy z ręki słonecznikiem sikorki (bogatki i modraszki) oraz kowaliki pokazał mi coś ciekawego.
- Kowaliki to spryciarze. Przylatuje taki, bierze ze 4 ziarenka i niesie na drzewo, upycha pod korę na zapas. Tylko one tak robią, sikorki nie.
W istocie, sikorki przylatują na moment, chwytają jedno ziarno, a kowalik wczepia się łapkami jak gałązki w dłoń, nabiera kilka ziaren i zanosi  do spiżarni.
- A wie pani, że sójki też tak przylatują na rękę? Czasem siadają, taką sójkę to dopiero się czuje, ciężka jest. A czasami tylko w locie chwytają. Ale nie wszystkie dają się karmić z ręki, dziś były dwie, które się tylko dopominały, żeby rzucić, ale na rękę nie przyszły. No, i sroki, ale nie w Łazienkach. Do mojego kolegi taka przychodziła na działkę, buszowała mu po domku, stukała dziobem w szybę, żeby wpuścić. Tylko trzeba było uważać, żeby nie zostawić nic błyszczącego, bo kradła. Jak on to mawiał: "Żeby własna sroka człowieka okradła!"
- O, patrzy pani, nornica tu szura. Ona zbiera te ziarna, które ptakom spadły.
- Dużo zwierząt żyje przy człowieku. Takie dziki, to już są całkiem bezczelne. Na Bielanach czekały przy przystanku, pod szkołą, jak dzieci wracały po lekcjach. Wiedziały, w jakiej porze przyjść. Bo te dzieci im oddawały kanapki, wiadomo, jak to dzieci, matka da kanapkę, dziecko nie zje, a potem się boi, że matka nakrzyczy, jak do domu przyniesie niezjedzoną. I one tam siedziały i czekały, kiedy dzieciaki wracały ze szkoły.
- Ja widziałam, jak wieczorem kuny z Łazienek przebiegały przez Gagarina, żeby buszować po śmietnikach. I jeże mam na podwórku, też wychodzą po zmroku.
- Tak, kuny przychodzą do mnie na śmietnik, tam ze sklepu różne rzeczy wyrzucają. Sama pani widzi, ta natura jest obok, pod nosem, tylko trzeba ją zobaczyć.





























środa, 18 grudnia 2013

Wątki na ławce


- Murzyn się wprowadził na moją klatkę.
- U mnie dwóch mieszkało. Ale już się wyprowadzili. Coraz więcej ich w okolicy.
- Ciekawe, czy ten, no, Mandela będzie miał swoją ulicę w Warszawie.
- Ja kiedyś na Lumumby mieszkałem.
- Czyli na Płockiej?
- Na Płockiej na Lumumby. Jak tam była Lumumby. Będzie ze 20 lat, jak już nie ma.
- Na Płockiej leżałem w szpitalu.
- A wiecie, że Staszek jest w szpitalu?
- Na Płockiej?
- Nie, na Stępińskiej.
- Ludzie odchodzą.
- Ale Staszek tylko na obserwacji, wypiszą go przed świętami.
- Zobaczycie, śniegu na święta nie będzie.
- Na każdego przyjdzie jego czas.

I tak trzej panowie na ławce w Parku Sieleckim podawali sobie kwestię po kwestii, przeplatali swobodnie wątki,  równie płynnie, jak podawali sobie flaszeczkę 0,2, przeplatając popitką we wściekle różowym kolorze.

wtorek, 17 grudnia 2013

O miłości na Sielcach


Taka glossa do poprzedniego wpisu, choć nie wiem, kto się wypowiedział: Ale się wypowiedział..A propos.

Sielce, Dolny Mokotów. Noc. Pełnia. Za oknem. Skowyt: Tyyy kuuurwooo, wróć do mnieeee!

Miłość ważną rzeczą tutaj jest. Czasem taki jeden ryczy pod domem: "Pizdo, nie szanujesz mnie, ale ja cię kocham. I zajebię, tak, zajebię, za to, że kocham".