piątek, 29 listopada 2013

się przypomniało


Domy Centrum, rok '87 albo '88, mój znajomy z dawna, już świętej pamięci, napruty jak Messerschmitt, obrażony na babcię klozetową, która zażądała opłaty za odprysk w bardzo brudnym kiblu oraz za papier toaletowy, wielkości banknotu:

- ppppanni jjjessttt bbbrzrzydddkkka igdddybbbym sssię nnnie bbbałłłł, żżże pppójddę ddo wwwięzziennia, tto bbym pppannnią zzzassstrzrzellliłłł!


czwartek, 28 listopada 2013

Czasem. Dzisiaj na przykład. I w ogóle.


Skręcam w podwórko z ciemnawej bramy, oświetlonej jedną bździawą żarówką i na czołówkę wpadam na zakapturzonego kolesia.

- Pani się nie boi, to ja.
- Nie boję się, tylko tak wpadliśmy na siebie znienacka.

Tak naprawdę, trochę się boję, bo mój sąsiad jest nieprzewidywalnym świrem. A w każdym razie - bywa. Jak zacznie chlać i popłynie, to mu się mózg lasuje i ma napady niekontrolowanej agresji. I autoagresji. Na interwencję przyjeżdżają do niego dwa radiowozy, antyterroryści i ambulans. Bo się miota jak rozjuszony tygrys w klatce, robi totalną rozpierduchę, wynoszą go zakrwawionego i na wstępie wiozą do szpitala, z którego czasem ucieka i ukrywa się u tatusia dwie ulice dalej. Jak znajdą, to na chwilę sadzają, ale chyba ma jakieś kwity na niepoczytalność czy jak, bo szybko wraca. I jest spokojny, póki nie pójdzie w cug. Raz w biały dzień chwycił swojego sąsiada i walił nim o węgieł domu, ale tak konkretnie, żeby łeb mu rozwalić na pół. I właśnie na to walenie o węgieł weszłam na podwórko i wrzasnęłam tak, jak mnie uczyli w psiej szkole, było takie ćwiczenie: pies ma zatrzymać i obezwładnić podejrzanie zachowującego się delikwenta. Żeby było trudniej, trzeba wydawać psu komendy na odległość czyli wrzasnąć: puść!!! naprawdę na full volume. No, to wrzasnęłam, jak uczyli, łeb został ocalony, bo świr zaskoczony puścił swojego starszawego sąsiada na chwilę na tyle długą, że nieborak uciekł. A za co miał mieć łeb rozwalony? Bo ten śmieć mu karaluchy pod drzwi wpuszcza. Świr jest znany w okolicy z tego, że jest świrem. Niedawno dostał konkretny wpierdol od młodszej gwardii. A właściwie - nie dostał, młodsza gwardia go sprawnie obezwładniła i sobie poszła, co świra wprawiło w taki szał, chyba z upokorzenia, że sam sobie rozwalił głowę o śmietnikową altankę i zachlapał całe podwórko krwią.
Trochę więc go się boję. Wprawdzie świr, jak akurat jest w okresie przytomnosci, grzecznie mówi mi dzień dobry, ale nigdy nie wiadomo, co mu odbije.

- Ja przepraszam, że tak stanąłem na rogu, ale się zamyśliłem. Pani wie co? Życie jest czasem ciężkie. Dzisiaj na przykład. I w ogóle. To ja pójdę. Do widzenia.

środa, 27 listopada 2013

"Oczko" na Sielcach




Policzyłam i wyszło mi, że w sierpniu stuknęło „oczko” od czasu, kiedy zamieszkałam na Sielcach. Już pierwszej nocy folklor lokalny mi się objawił, kiedy to obudził mnie kobiecy głos, zdarty i monotonny: "Ty kurwo jebana, zabiję cię, chuju, ty kurwo jebana, chuju, kurwo jebana, zabiję cię, kurwo jebana, ty chuju, zabiję cię, kurwo jebana...." - i tak ad infinitum. Już dniało, pawie z Łazienek wrzeszczały, wyjrzałam przez balkon. Wokół domu ganiali się pani z panem, a dokładnie, pani goniła pana, wspomnianego Kurwę Jebaną, jak od tej pory go nazywaliśmy. Kurwa Jebana mieszkał ze swoją narzeczoną-wariatką w domu naprzeciwko. Wariatka od czasu do czasu postanawiała zabić Kurwę Jebaną, Kurwa Jebana od czasu do czasu próbował wypchnąć narzeczoną przez okno z drugiego piętra. Ta jednak, choć wzrostu mizernego - a może właśnie dlatego, to tak, jak w dżudo, mali dobrze podobno potrafią dobrze zaprzeć się w matę i są nie do ruszenia - silna była i wczepiona w futrynę wrzeszczała: "Zabije mnie ten chuj, kurwa jebana, zabije mnie". Z raz wezwałam policję, ale jak im podałam adres i powiedziałam, co się dzieje, to wytłumaczyli mi, że on tak od lat i jeszcze jej nigdy nie wypchnął. Narzeczoną od czasu do czasu zabierali do domu wariatów, skąd wracała ze schludnym jeżykiem na głowie, zapuchnięta od leków, tak, że wyglądała jak ludzik Michelina, do tego najczęściej chadzała w srebrnej, poprzecznie pikowanej kurtce i w takoż srebrnych pikowanych butach do pół łydki, no, ludzik z opon. Jeżyk odrastał jej na sztorc we wszystkich kierunkach, a kiedy tworzył aureolę, narzeczona znów lądowała w wariatkowie. Któregoś razu już nie wróciła, a Kurwa Jebana doczekał się eksmisji. Nie chciał jednak mieszkać w socjalnym mieszkaniu gdzieś na Siekierkach, on był chłopak z Sielc, wracał więc i koczował po klatkach, czasem spał w Łazienkach, zapadał w komysze w wysokiej trawie. Rano siadywał zwykle na przystanku, zajadając bułkę, rwał ją na kawałki i skrapiał spirytusem salicylowym albo wodą brzozową. Latem zbierał mirabelki, zgniatał je i zalewał wodą w plastikowej butelce po wodzie mineralnej, stawiał na słońcu na daszku śmietnika i czekał, aż się zmacerują i puszczą procenty. Kiedyś złamał nogę, kuśtykał jakiś czas z gipsem, aż w końcu zdjął go sobie sam, bo niewygodnie mu było, usiadł na ławeczce na przystanku i rezał cały dzień ten gips jakąś zardzewiałą piłą wzdłuż, tak, że powstało coś w rodzaju ortezy, gipsowa skorupa, którą sobie czasem przywiązywał sznurkiem, jak go noga bolała. Kurwa Jebana miał tak pod sześćdziesiątkę, co wiem, bo chodził do podstawówki z właścicielką mojego mieszkania. To znaczy, zaczynał z nią edukację, bo potem kiblował po dwa lata w każdej klasie: „Jasio do nauki się nie garnął, zdolności nie miał i tylko łobuzerka mu była w głowie”. Wyglądał na więcej, zwłaszcza, jak się nie golił i nie strzygł, a raczej, kiedy od dłuższego czasu w jakimś przytułku nikt go nie ogolił i nie ostrzygł. Przypominał złośliwego, przerośniętego krasnoludka. Albo Mikołaja Coca Coli, tylko chudszego, bo z czasem jakoś tak zasychał i zapadał się  i malał w sobie. Miał szczególne wyczucie stylu - ubrania, które przywoził z Caritasu to były wyżyny szyku, zwłaszcza zimowe kreacje: damskie futro do ziemi, z ogromnym kołnierzem, wcięte w talii, z kloszowym dołem, płaszczyk z tweedu w jodełkę z pelerynką, a la Sherlock Holmes, wściekle zielona dwurzędówka, w odcieniu jadowitej teutońskiej zieleni z lat 60., ze złotymi guzikami wielkości spodków, umieszczonymi, gdzie się tylko dało, w dwóch rzędach z przodu, na pagonach, na mankietach i na patce z tyłu, z kołnierzem z nutrii, w którym to okryciu Kurwa Jebana tonął po prostu, musiało należeć poprzednio do jakiejś walkirii-olbrzymki. A do tego, poza licznymi torbami plastikowymi, obowiązkowo teczka. Teczki lubił osobliwie, trunki takie, jak spirytus salicylowy czy woda brzozowa albo denaturat zawsze nosił w teczce, porządnie poustawiane. Ach, i te nakrycia głowy! Zwłaszcza ogromna papacha z jenotów, spod której widać było tylko siwą brodę! I kapelusze – czekoladowy, damski, z ogromnym, fantazyjnie opadającym rondem, czarna fedora, skórzany australijski ranger. Albo włóczkowa czapka-skarpeta, prekursorsko noszona ze zwisem w tył, jak dzisiejszy model hipsterski.
Kurwa Jebana chłopakiem z Sielc był i potrafił śpiewać, oj, jak potrafił. Głos miał pijacko zdarty, ale czysty i mocny, dykcję, mimo braków w uzębieniu, świetną, a interpretację – przejmującą na wskroś, choć bez sentymentalnych nut i bez dramatyzowania. Kiedyś jechałam z nim autobusem 180, zapewne udawał się do Caritasu, na Smoczej czy Pawiej, po kolejne kreacje. Siedział na stopniach i śpiewał "Czarną Mańkę", zwrotka po zwrotce, chyba ze 40 zwrotek. Nie znalazłam nigdzie tak obszernej wersji. Kiedy zobaczyłam w filmie o Grzesiuku, jak pan Sylwek z Kapeli Czerniakowskiej wyjaśnia Alexowi Kłosiowi, na czym polega taki sposób śpiewania, żeby nie wyszedł z tego Grzesiuk bez jaj, przypomniał mi się Kurwa Jebana i jego „Czarna Mańka”. Takiej warsiaskiej synkopy nawet Grzesiuk nie umiał.

http://patrz.pl/filmy/grzesiuk-chlopak-z-ferajny-1 - o, tu film, około trzeciej minuty.

Kurwa Jebana od lat w ciemnym grobie leży, a ja wciąż słyszę tę „Czarną Mańkę”, nieustannie żałując, że w jej porę nie nagrałam.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Strażnicy parkowi



- Pani to często z aparatem przychodzi, my się śmiejemy, że pani już cały park obfotografowała i nas wszystkich. Coś pani nie widziałem ostatnio. Tak nawet myślałem, że pewnie pani chora, ja dziś sam tu jestem, bo wszyscy naokoło się pochorowali. A gdzie pies? Coś się stało? Wszystko dobrze? To chwała Bogu, on swoje lata ma, a wie pani, niby zwierzak, a płacz jak po człowieku, a nawet bardziej czasem. Ja to miałem takiego owczarka, no, prawie owczarka, sukę, pani kochana, po moim kuzynie tak nie płakałem, jak po niej, zresztą już opowiadałem pani kiedyś, ale zawsze się wzruszam, jak sobie przypomnę. I powiedziałem sobie, że po niej to już nie wezmę żadnego psa, drugi raz czegoś takiego nie chcę przeżywać.




 - Patrzy pani, ludziom to nie dogodzisz, słońce wyszło, a narzekają, że zimno. Właściwie sami w tym parku jesteśmy, jak jacyś strażnicy parkowi. Ja codziennie tu wpadam, choć na chwilę.Tak jak pani te zdjęcia wciąż robi, to ja muszę na ryby choć popatrzeć. A dziś zostałem dłużej, bo wygarniali liście ze stawu, takimi wielkimi grabiami, pilnowałem, czy za bardzo ryb nie niepokoją. Ja wiem, gdzie
one siedzą, to nie pozwalałem tam grzebać. Nawet fajne chłopaki, jeden też łowi, to mnie rozumiał.

- Tak dziś patrzyłem na ten staw i myślałem o kumplu, pochowaliśmy go w zeszłym tygodniu. Raz dwa się zawinął, na raka. Będzie parę lat, jak się stąd wyprowadził, ale tu mieszkał od małego, razem na ryby chodziliśmy. Nad Wisłę i tutaj, jak nie było czasu. To był mistrz, ryby same mu na hak szły. I dziewczyny tak samo, o, przepraszam najmocniej. No, kawał chłopa był z niego. I dobry człowiek, nie to, co teraz, zawsze jak miał za co, to flaszkę postawił. I tak dziś myślałem, jak to nigdy nic nie wiadomo, chwila i do piachu, nieboszczyk zimny, jak ta ryba, że tak powiem. A Zbyszek w moim wieku był.

- To ja nie przeszkadzam, pani sobie fotografuje, piękny dziś dzień, koniec listopada, a kwiaty kwitną. Ale śnieg już w Polsce padał, i do nas idzie, to ostatnie takie dni. A z rybami trzeba poczekać do zimy, pani wie, jakie tu szczupaki spod lodu się łapią? Obyśmy tylko w zdrowiu dożyli, pani psa pozdrowi.



Poszłam więc fotografować, taki był dziś dzień na dzielni:
















































poniedziałek, 11 listopada 2013

Chłopaki





Chwila po 19:00, zataczam kolejne kręgi na Psim Polu, jak na spacerniaku, pies uparcie nie chce dokonać oczekiwanego zrzutu, słychać wycie suk, skręcających w Belwederską, nad głową buczy helikopter, marzną mi dłonie, ogólnie atmosfera mało sprzyjająca spacerom. Na rogu Psiego Pola stoją dwaj tubylcy, znani mi z widzenia. Jeden taki już bardziej ze stażem, twarz bruzdami poryta, w kolorycie pieczeni zbójeckiej, siwy wąs i takaż zmierzwiona czupryna, dość podgolić i mógłby bez specjalnej charakteryzacji grać jednego z kompanionów Kmicica, zajmuje się recyklingiem, sprawnie otwiera wszystkie śmietniki w okolicy i ładuje surowce wtórne do wózeczka. Drugi młodszy, ale już nie młodziak, trzydziestka na karczychu, ciała nabiera, dres w punktach newralgicznych opięty, fryzura praktyczno-higieniczna już siłami natury. Nasłuchują odgłosów marszu, bardzo wyraźnie dobiegających od skrzyżowania Gagarina i Belwederskiej.

- Ostro jest - stwierdza młodszy.
- No ostro. A ty nie na marszu?
- Nie, chłopaki namawiali, żeby iść podymić, ale Aśka mi nie pozwoliła. Dzieciaka masz, mówi, rodzinę, co się będziesz z psami szarpał. Ale jak zobaczyłem w telewizji, co się dzieje, to pomyslałem, po browara trzeba skoczyć na stację, bo zaraz te kurwy ogłoszą prohibicję.

środa, 6 listopada 2013

sieleckie donosy rzeczywistości

Sielce, Dolny Mokotów, Warszawa, 4 listopada 2013, taki obrazek na dzielni


1

- owies? jaki owies? ciastka idę kupić, co ona znowu wymyśla? ciastka chciała, stoję pod Cieślikowskim, niech powie, jakie ciastka, mogę wam zdjęcia wysłać, niech sobie wybierze, jaki pierdolony owies? okrężnica? sryca! ekolodzy z owsem już zamknięci, mogą być ciastka, owsa nie ma, jutro kupię owies, dziś niech żre ciastka stara wariatka, tak, będę za pół godziny, tak, paróweczki zdążyłam kupić, nie, owsa jej nie wysram, już jadę, pa!

2

nasze dzielniowe ot kiutiur czyli "Prosto z Paryża", pani wychodzi z przymierzalni pokazać się panu, który z mieszaniną rezygnacji i znudzenia przeglądał dział męski
- i jak wyglądam w tym żakiecie?
- a zapnij
- ale wtedy z tyłu mi sterczy i się opina, a z przodu tak jakoś zwisa, umierać pora
- to może załóż tył na przód?
- sam sobie załóż tył na przód
- i za to cię kocham, i tył, i przód

oklaski dla tych państwa poproszę

3

- bo ty musisz się zorganizować, z-o-r-g-a-n-i-z-o-w-a-ć, słyszysz, nie chlać od rana, tylko się zorganizować, rano się pracuje, chcesz, dam ci robotę, kafelki położysz, hydraulikę zrobisz, zarobisz, tylko się zorganizuj, ja nie mówię, żeby się nie napić, ale patrz na mnie, ja się organizuję, swoje wypiję, ale po robocie, jak człowiek, wszystko to kwestia organizacji, no, chyba, że tak zorganizuję, żeby się napić wcześniej, jak dziś

(na pana od organizacji trafiam często, jest bardzo zorganizowany, zwykle już przed południem, a najpóźniej koło 15:00)

piątek, 1 listopada 2013

Vitadela




"Pierwszą z brzegu jest knajpa "Ostatnie Pożegnanie", gdzie do obyczajów należy stosować w obliczu ropuchy - kamień, klinowi - przeciwstawiać inny klin, owocowi aguacate - jego pestkę, zaś wszelakiej żałobie - odpowiedni trunek.
Mały kieliszek po stracie przyjaciela, podwójny - za żonę lub rodzeństwo, potrójny - za rodziców lub dzieci, a potem już każda mała porcja podwaja się i potraja.[...] Zaś po każdej kolejce podają przekąski: "zaduszki" z przysmażanej czarnej fasoli, tego kawioru tropików, "wiecznoodpoczywanki" z wątroby szpikowanej zielonymi kiełkami cebuli, "rekwijemki" w postaci zupy rakowej, tak gęstej, że aż człowiek doznaje wrażenia, jak gdyby jadł kawałek żywej gąbki."

Wczoraj była walka z dynią i szatanem, "w ten czas zadumy i refleksji", dziś zaczęła się Fiesta de Los Muertos. Baloniki, szaszłyki, staniki. Świetlne miecze, rastaczapeczki, durnostojki i rzeczy całkiem praktyczne, wesoła muzyczka w tle. Oferta przycmentarna w tym roku była szeroka, jak chyba nigdy dotąd. Ale - właściwie dlaczego nie? Przecież to jedno z najważniejszych świąt w Polsce, święto rodzinnych spotkań, w gronie żyjących i umarłych. Podobno święto radosne, zwłaszcza Wszystkich Świętych. Po cholerę było to grzmienie o jedynie stosownym jego przeżywaniu czyli zadumie i refleksji? Na początku listopada zadumy i refleksji jest pod dostatkiem, choćby z uwagi na wybuch sezonowych zaburzeń afektywnych, związanych z niedoborem światła, ale też i z refleksją nad nieuchronnością przemijania, które to przemijanie tak wyraźnie i boleśnie widać na łysiejących z dnia na dzień drzewach.

"Tuż obok "Ostatniego Pożegnania", frontem do cmentarza, przysiadła knajpa "Jednodniowy Kwiat", spelunka pełna pijaków i much, zaopatrzona w następującą inskrypcję, wymalowaną na ścianie w charakterze reklamy:
"Jeśli koniecznie w trupa, to lepiej tu niż tam naprzeciwko"

Tak oto dziś celebrowanie życia wzięło górę nad celebrowaniem śmierci, która i tak nastąpi. "Póki się człek rucha, niestraszna Kostucha" (bez skojarzeń, poproszę). Jesienny karnawał - a karnawał zawsze był sposobem na przetrwanie trudnych okresów przejścia, choćby pór roku, wentylem bezpieczeństwa, który pozwalał upuścić trochę napięcia, strachu, wyjąć korek wzniosłości z tyłka.

"[...] każdy idący do toalety pożyczał w kasie maskę, albowiem w masce człowiek czuje się swobodniej, swobodniej dając upust cieczom, wiatrom, lawinom ciał stałych tudzież nawałnicom...
       Po każdym pogrzebie następowało tu przedstawienie, tak przynajmniej mogłoby się wydawać: bajka dla dzieci wystawiana przez zapłakanych żałobników, istna rewia diabłów, królów, aniołów, pajaców, psów, byków, kotów, małp, niedźwiedzi, a wszystko to razem w water knajpy "Pod Aniołkami", przy wtórze fonografu - tuby zakończonej dziobem morskiego ptaka - grającego bez ustanku "Namaluj mi Czarne Aniołki".
       Zdarzało się, iż był to zasmucony rodzic, blady, niepocieszony, który w masce Mefistofelesa pozbywał się swych fekalnych rogów.
       Lub babka, która folgowała swym trzewiom, śmiejąc się pod maską pajaca, jakkolwiek pod tym przebraniem opłakiwała właśnie śmierć wnuczka.
       Lub wuj, rozanielony ciężkim zadaniem, jakie przyszło mu spełniać, ukrywający twarz pod maską serafina".

W tym roku pod cmentarzami można było podjeść jak nigdy. Profanacja? Ciału strawa potrzebna, zwłaszcza, jeśli ktoś ma więcej grobów do odwiedzenia. Podoba mi się odwieczny wręcz obyczaj zabierania jedzenia na groby i ucztowania z bliskimi zmarłymi, w wielu miejscach do dziś funkcjonujący, ale nie w naszej obowiązującej zadumie i refleksji.

"Wszyscy pijacy, wzniósłszy w górę kielliszki, zaczęli wtórować Gołąbce. Byli to starzy bywalcy "Podrygów Kupidyna": woźnice karawanów, chudzi, o twarzach okolonych bakami, amatorzy ciemnego piwa - bo każdy inny napój stanowiłby dysonans wobec barwy ich uniformów, i pożeracze knapek z mortadelą - ażeby nawet w wyborze potraw zaznaczyć obecność śmierci.
     Don Chester krzyczał:
- Zmieńcie jej przynajmniej nazwę!
     Lecz jego głos tonął w chórze innych głosów wtórujących Gołąbce:
- Bo kieliszki pustkę nam wypełnią! Dawać szkło! Dawać szkło, chcemy życia użyć!
- I dlatego napełnijcie kieliszki! Dawać szkło, chcemy życia użyć!
- Więc zmieńcie jej przynajmniej tę nazwę - nalegał ślepiec - Żeby mi nikt tu więcej nie zamawiał mortadeli...Niech mówią vitadela!
- I dlatego napełnijcie kieliszki! Vitadela! Vitadela!"

wszystkie cytaty pochodzą z książki "Bolesny piątek" Miguela Angela Asturiasa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980





niedziela, 27 października 2013

just a perfect day


Dziś był. Dzień idealny.
Tylko te ostatnie liście, błyskające na topoli.
Tylko ten koniec października.
Poza tym just a perfect day.




"The Beach Boys czekali dnia, kiedy znów pokochasz, The Beatles czekali, bo przeminą łzy, a Lou Reed czekał na swojego dilera. Stał na skrzyżowaniu 125. i Lexington Avenue i czuł się tak, jakby właśnie zdechł. W kieszeni miał 26 dolarów. Wystarczy. Czekał, bo już dłużej nie mógł. I oto nadchodzi. Ubrany na czarno, w kapeluszu. Ma towar. Będzie lepiej. Będzie dobrze. Przynajmniej do jutra, kiedy znów umrze. Pomylił się o 46 lat i osiem miesięcy."

"Taki był Lou Reed i nie ma sensu udawać, że był inny: łatwiejszy, wznioślejszy, bardziej okrzesany. Jeśli po śmierci zaczniemy go wybielać, pogrzebiemy tylko jego wspaniałe dziedzictwo. Dorobek faceta, który nie chodził na układy, nie uśmiechał się w telewizjach śniadaniowych i prawdopodobnie nie wiedział, co oznacza skrót PR. Człowieka, który dzięki swej artystycznej odwadze zdobywał najwyższe szczyty i tak imponująco się z nich strącał. Pewnie ta sama odwaga sprawiła, że zaprzyjaźnił się z Vaclavem Havlem. Pewnie ta sama odwaga sprawiła, że w swoim największym hicie śpiewał o seksie oralnym."

tu cały tekst:
http://tygodnik.onet.pl/wwwylacznie/lou-reed-nie-zyje/8qj25




To był dzień idealny. Walić koniec października i ostatnie liście na topoli.

Zdjęcie w tle z facebookowego profilu TP:


Carpe that fucking diem.

sobota, 26 października 2013

Nie-wielka włoska ucieczka - część 1



- Nie robisz zdjęcia? - spytała Joan, Kanadyjka, kończąca podróżą z mamą po Europie roczny pobyt w Londynie, którą poznaliśmy czekając w kolejce na wejście do trattorii. Właśnie wjechały na stół nasze primi, Joan i mama skrupulatnie uwieczniły swoje talerze i siebie nawzajem, w akcie posypywania kluch parmezanem..
- Nie, mało fotogeniczny ten makaron. 

Makaron z grzybowym sosem i homeopatyczną ilością trufli w istocie nie był specjalnie fotogeniczny. Nie został sfotografowany jednak nie z uwagi na niezbyt atrakcyjną prezencję (a w żółtym sztucznym świetle na zdjęciu wypadłby jeszcze słabiej, niż w rzeczywistości) ani też nie ze względu na to, że nie stanowił fascynującego tematu. Po prostu wyłączyłam tryb fotograficzny, bo przyszedł czas jedzenia. 

- Ja robię zdjęcia, bo ze zdjęciami łatwiej będzie opowiadać koleżankom - oznajmiła mama.
- A ja żeby zapamiętać, co się działo, w podróży tyle się dzieje, potem mogę pooglądać zdjęcia i spokojnie przypomnieć sobie wszystko - wyjaśniła Joan.
- Masz na myśli: "nie ma zdjęcia - nie zdarzyło się"? 
- No bo właściwie tak jest. Dlatego robię zdjęcia, żeby zapamiętać. I żeby pokazać znajomym, co się u mnie dzieje. Wrzucam na Facebooka i nie muszę opowiadać, wszystko widać.



Hmm, widać w istocie wszystko, tylko czy zawsze jest na co popatrzeć? A może byłoby prościej fotografować WSZYSTKO? Żeby potem nie żałować, że się czegoś nie sfotografowało? Oglądam zdjęcia, które zrobiłam i zastanawiam się nad tymi, których NIE zrobiłam. Nie zrobiłam zdjęcia ujścia Narwi do Wisły chwilę po starcie samolotu - a pięknie je tam widać - bo aparat był schowany, a telefon wyłączony. Wielu zdjęć nie zrobiłam, bo tysiące lepszych zdjęć zabytków Florencji czy Pizy można znaleźć w internecie. Nie zrobiłam (no, poza kilkoma) zdjęć w kościołach ani w knajpach, bo jakoś tak mi się to wydawało niestosowne. Wielu zdjęć nie zrobiłam, bo od samego przebywania w miejscu, w którym wszyscy robią zdjęcia wszystkiemu i bez przerwy odechciewa się ich robienia. Innych nie zrobiłam, bo byłam z lekka nieprzytomna - tak, syndrom Stendhala we Florencji dopada. Niezrobienia niektórych zdjęć żałuję. Co nie znaczy, że nie zdarzyło się to, co byłoby na tych zdjęciach. A może zdarzyło się właśnie dlatego, że nie robiłam wtedy zdjęć?



Dwa dni później rozmawialiśmy o szaleństwie obfografowywania wszystkiego z Saszą, Rosjaninem, którego poznaliśmy pijąc piwo na ławce na małej piazzy przy bocznej uliczce w Pizie.
- Ach, najgorsi są Japończycy. Idą tacy, gromadą, wszyscy uśmiechnięci i pstrykają tak, jakby mrugali. Oni mają aparaty i komórki zamiast oczu. Nie patrzą, tylko fotografują. Nie widzą, nie słyszą, nie czują smaków ani zapachów. Nie dotykają. Oni nie żyją, oni fotografują. Albo pozują do fotografii.


Trattoria, w której NIE zrobiłam zdjęcia makaronu, znajdowała się przy "gorszej" ulicy - dużo domów z opuszczonymi górnymi piętrami, na parterze małe spożywczaki, prowadzone przez imigrantów, pod którymi pili piwo naręczni sprzedawcy wszelkiego badziewia (przegląd kolorów skóry jak z plakatów United Colors of Benetton), kafejka internetowa, punkt z tanim dzwonieniem w świat, Money Transfer - i była oblężona.


Wraz z bandą chętnych, zarówno turystów, jak i tubylców, czekaliśmy na wejście dobre pół godziny. Miejscowi państwo, którzy tam przyszli na randkę, powiedzieli nam, że tak jest tam zawsze. Za małe, jak na Florencję, pieniądze po prostu uczciwie tam karmią. Bez szału, ale porządnie, taka domowa kuchnia. Siedzi się tam stolik w stolik, z odstępem może 20 cm, z widokiem na ciasną kuchnię, w której uwijają się dwie mammy i jeden ragazzo w wieku mocno podemerytalnym. Wszystkim dyryguje zbudowany niczym Dawid Michała Anioła wytatuowany MC z wijącymi się kędziorami, poruszający się miękko i sprężyście, jak jakiś kotowaty zwierzak - wpuszcza kolejnych wybrańców, usadza ich, podaje chleb, wodę i wino, przyjmuje zamówienia, błyskawicznie realizowane przez dwóch następnych zwierzaków z jeszcze większą ilością tatuaży, lawirujących jakimś cudem płynnie z talerzami w tej ciasnocie.

Państwo od randki wylądowali po naszej lewej stronie, Joan z mamą - po prawej, konwersacja z kolejki była więc kontynuowana, po angielsku na prawą, po włosku na lewą stronę. Tematy zdecydowanie kulinarne - czyli coś, o czym mogę rozmawiać chyba w każdym języku. Z prawą stroną ustaliliśmy, że kuchnia polska i kuchnia Kanadyjczyków o ukraińskich korzeniach są bardzo podobne, ze stroną lewą - to samo w kwestii podobieństwa kuchni polskiej i toskańskiej.

- Ale to zimowa kuchnia - zaznaczyła pani.
Zimowa? Ponad 20 stopni na dworze i zimowa?
Pani wyjaśniła, że już zimowa, bo jest październik i, jakby na potwierdzenie, wysunęła spod stolika nogi w wysokich kozakach. Gołe nogi, zaznaczę. Ale w kozakach, bo jest październik. A na stolikach lądowały pieczone golonki, eskalopki, żeberka w sosie, wielkie steki, w tym monstrualna bistecca alla fiorentina, wielkości talerza i wagi z pół kilo. Poprzedzone porcyjką makaronu, gnocchi czy ravioli. W towarzystwie odsmażanych ziemniaczków, brokułów czy fasolki szparagowej oraz szpinaku, które wszyscy hojnie polewali oliwą i posypywali parmezanem. I kolejne karafki wina, bo przecież trzeba to czymś spłukać.

Myślałam, że ja potrafię zjeść jak chłop od kosy czy inny hydraulik. Ale kiedy zobaczyłam, jak nasza zaprzyjaźniona pani, wyglądająca jak zasuszona, ze 20 kilo chudsza, 10 cm niższa i z 10 lat starsza Monica Bellucci pochłania talerz spaghetti w sosie pomidorowym (a do zrobienia scarpetty czyli wytarcia resztek sosu zużywa koszyczek chleba), następnie zarzuca wielką golonę, miskę sałatki, utopiony w oliwie szpinak i odsmażane ziemniaczki, popija pół litrem wina, a potem, jak gdyby nigdy nic, pyta, co mają w charakterze dolci i, gdy ja resztkami sił bronię się przed zapadnięciem w śpiączkę z przeżarcia, wsuwa jeszcze wielki kawał tarty, polanej słodkim syropem, to po prostu wymiękłam. Zimowa kuchnia toskańska!

 I wytoczyliśmy się we florencką noc. Dolci sobie darowaliśmy, choć podobno "tłuszcz spala się w ogniu węglowodanów".


czwartek, 24 października 2013

otwieramy nasz teatrzyk

Kurtyna w górę, zaczynamy przedstawienie! Szanowni Państwo, Mesdames et Messieurs - oto DoDo! Orkiestra - tusz! Prosimy o oklaski na zachętę dla naszej czarującej debiutantki!

Czarująca debiutantka walczy z szablonem, czcionkami i takimi innymi.

Dziś krótko, mały obrazek sielecki.
- Sąsiadko, sąsiadko, pani posłucha, pytanie mam. Czy ja jestem słoik?
- ????????????????????
- Bo mówią, że przyjezdne to słoiki. A jak ja przyjechałem spod Pułtuska ponad 30 lat temu, 40 już prawie, to też jestem słoik? 
- Panie Andrzeju, a co ja mam powiedzieć? Ja przyjechałam 27 lat temu, to jestem większy słoik od pana.
- Wie pani co? To i Grzesiuk był słoik, też nie w Warszawie urodzony. Ja wiem, bo się interesuję. Choć on w Warszawie wychowany, to co innego. Ale ja większość życia też w Warszawie przeżyłem, to jaki ja słoik? No normalnie, się wkurwiłem, jak o tych słoikach usłyszałem, w radiu mówili.