piątek, 1 listopada 2013

Vitadela




"Pierwszą z brzegu jest knajpa "Ostatnie Pożegnanie", gdzie do obyczajów należy stosować w obliczu ropuchy - kamień, klinowi - przeciwstawiać inny klin, owocowi aguacate - jego pestkę, zaś wszelakiej żałobie - odpowiedni trunek.
Mały kieliszek po stracie przyjaciela, podwójny - za żonę lub rodzeństwo, potrójny - za rodziców lub dzieci, a potem już każda mała porcja podwaja się i potraja.[...] Zaś po każdej kolejce podają przekąski: "zaduszki" z przysmażanej czarnej fasoli, tego kawioru tropików, "wiecznoodpoczywanki" z wątroby szpikowanej zielonymi kiełkami cebuli, "rekwijemki" w postaci zupy rakowej, tak gęstej, że aż człowiek doznaje wrażenia, jak gdyby jadł kawałek żywej gąbki."

Wczoraj była walka z dynią i szatanem, "w ten czas zadumy i refleksji", dziś zaczęła się Fiesta de Los Muertos. Baloniki, szaszłyki, staniki. Świetlne miecze, rastaczapeczki, durnostojki i rzeczy całkiem praktyczne, wesoła muzyczka w tle. Oferta przycmentarna w tym roku była szeroka, jak chyba nigdy dotąd. Ale - właściwie dlaczego nie? Przecież to jedno z najważniejszych świąt w Polsce, święto rodzinnych spotkań, w gronie żyjących i umarłych. Podobno święto radosne, zwłaszcza Wszystkich Świętych. Po cholerę było to grzmienie o jedynie stosownym jego przeżywaniu czyli zadumie i refleksji? Na początku listopada zadumy i refleksji jest pod dostatkiem, choćby z uwagi na wybuch sezonowych zaburzeń afektywnych, związanych z niedoborem światła, ale też i z refleksją nad nieuchronnością przemijania, które to przemijanie tak wyraźnie i boleśnie widać na łysiejących z dnia na dzień drzewach.

"Tuż obok "Ostatniego Pożegnania", frontem do cmentarza, przysiadła knajpa "Jednodniowy Kwiat", spelunka pełna pijaków i much, zaopatrzona w następującą inskrypcję, wymalowaną na ścianie w charakterze reklamy:
"Jeśli koniecznie w trupa, to lepiej tu niż tam naprzeciwko"

Tak oto dziś celebrowanie życia wzięło górę nad celebrowaniem śmierci, która i tak nastąpi. "Póki się człek rucha, niestraszna Kostucha" (bez skojarzeń, poproszę). Jesienny karnawał - a karnawał zawsze był sposobem na przetrwanie trudnych okresów przejścia, choćby pór roku, wentylem bezpieczeństwa, który pozwalał upuścić trochę napięcia, strachu, wyjąć korek wzniosłości z tyłka.

"[...] każdy idący do toalety pożyczał w kasie maskę, albowiem w masce człowiek czuje się swobodniej, swobodniej dając upust cieczom, wiatrom, lawinom ciał stałych tudzież nawałnicom...
       Po każdym pogrzebie następowało tu przedstawienie, tak przynajmniej mogłoby się wydawać: bajka dla dzieci wystawiana przez zapłakanych żałobników, istna rewia diabłów, królów, aniołów, pajaców, psów, byków, kotów, małp, niedźwiedzi, a wszystko to razem w water knajpy "Pod Aniołkami", przy wtórze fonografu - tuby zakończonej dziobem morskiego ptaka - grającego bez ustanku "Namaluj mi Czarne Aniołki".
       Zdarzało się, iż był to zasmucony rodzic, blady, niepocieszony, który w masce Mefistofelesa pozbywał się swych fekalnych rogów.
       Lub babka, która folgowała swym trzewiom, śmiejąc się pod maską pajaca, jakkolwiek pod tym przebraniem opłakiwała właśnie śmierć wnuczka.
       Lub wuj, rozanielony ciężkim zadaniem, jakie przyszło mu spełniać, ukrywający twarz pod maską serafina".

W tym roku pod cmentarzami można było podjeść jak nigdy. Profanacja? Ciału strawa potrzebna, zwłaszcza, jeśli ktoś ma więcej grobów do odwiedzenia. Podoba mi się odwieczny wręcz obyczaj zabierania jedzenia na groby i ucztowania z bliskimi zmarłymi, w wielu miejscach do dziś funkcjonujący, ale nie w naszej obowiązującej zadumie i refleksji.

"Wszyscy pijacy, wzniósłszy w górę kielliszki, zaczęli wtórować Gołąbce. Byli to starzy bywalcy "Podrygów Kupidyna": woźnice karawanów, chudzi, o twarzach okolonych bakami, amatorzy ciemnego piwa - bo każdy inny napój stanowiłby dysonans wobec barwy ich uniformów, i pożeracze knapek z mortadelą - ażeby nawet w wyborze potraw zaznaczyć obecność śmierci.
     Don Chester krzyczał:
- Zmieńcie jej przynajmniej nazwę!
     Lecz jego głos tonął w chórze innych głosów wtórujących Gołąbce:
- Bo kieliszki pustkę nam wypełnią! Dawać szkło! Dawać szkło, chcemy życia użyć!
- I dlatego napełnijcie kieliszki! Dawać szkło, chcemy życia użyć!
- Więc zmieńcie jej przynajmniej tę nazwę - nalegał ślepiec - Żeby mi nikt tu więcej nie zamawiał mortadeli...Niech mówią vitadela!
- I dlatego napełnijcie kieliszki! Vitadela! Vitadela!"

wszystkie cytaty pochodzą z książki "Bolesny piątek" Miguela Angela Asturiasa, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1980





niedziela, 27 października 2013

just a perfect day


Dziś był. Dzień idealny.
Tylko te ostatnie liście, błyskające na topoli.
Tylko ten koniec października.
Poza tym just a perfect day.




"The Beach Boys czekali dnia, kiedy znów pokochasz, The Beatles czekali, bo przeminą łzy, a Lou Reed czekał na swojego dilera. Stał na skrzyżowaniu 125. i Lexington Avenue i czuł się tak, jakby właśnie zdechł. W kieszeni miał 26 dolarów. Wystarczy. Czekał, bo już dłużej nie mógł. I oto nadchodzi. Ubrany na czarno, w kapeluszu. Ma towar. Będzie lepiej. Będzie dobrze. Przynajmniej do jutra, kiedy znów umrze. Pomylił się o 46 lat i osiem miesięcy."

"Taki był Lou Reed i nie ma sensu udawać, że był inny: łatwiejszy, wznioślejszy, bardziej okrzesany. Jeśli po śmierci zaczniemy go wybielać, pogrzebiemy tylko jego wspaniałe dziedzictwo. Dorobek faceta, który nie chodził na układy, nie uśmiechał się w telewizjach śniadaniowych i prawdopodobnie nie wiedział, co oznacza skrót PR. Człowieka, który dzięki swej artystycznej odwadze zdobywał najwyższe szczyty i tak imponująco się z nich strącał. Pewnie ta sama odwaga sprawiła, że zaprzyjaźnił się z Vaclavem Havlem. Pewnie ta sama odwaga sprawiła, że w swoim największym hicie śpiewał o seksie oralnym."

tu cały tekst:
http://tygodnik.onet.pl/wwwylacznie/lou-reed-nie-zyje/8qj25




To był dzień idealny. Walić koniec października i ostatnie liście na topoli.

Zdjęcie w tle z facebookowego profilu TP:


Carpe that fucking diem.

sobota, 26 października 2013

Nie-wielka włoska ucieczka - część 1



- Nie robisz zdjęcia? - spytała Joan, Kanadyjka, kończąca podróżą z mamą po Europie roczny pobyt w Londynie, którą poznaliśmy czekając w kolejce na wejście do trattorii. Właśnie wjechały na stół nasze primi, Joan i mama skrupulatnie uwieczniły swoje talerze i siebie nawzajem, w akcie posypywania kluch parmezanem..
- Nie, mało fotogeniczny ten makaron. 

Makaron z grzybowym sosem i homeopatyczną ilością trufli w istocie nie był specjalnie fotogeniczny. Nie został sfotografowany jednak nie z uwagi na niezbyt atrakcyjną prezencję (a w żółtym sztucznym świetle na zdjęciu wypadłby jeszcze słabiej, niż w rzeczywistości) ani też nie ze względu na to, że nie stanowił fascynującego tematu. Po prostu wyłączyłam tryb fotograficzny, bo przyszedł czas jedzenia. 

- Ja robię zdjęcia, bo ze zdjęciami łatwiej będzie opowiadać koleżankom - oznajmiła mama.
- A ja żeby zapamiętać, co się działo, w podróży tyle się dzieje, potem mogę pooglądać zdjęcia i spokojnie przypomnieć sobie wszystko - wyjaśniła Joan.
- Masz na myśli: "nie ma zdjęcia - nie zdarzyło się"? 
- No bo właściwie tak jest. Dlatego robię zdjęcia, żeby zapamiętać. I żeby pokazać znajomym, co się u mnie dzieje. Wrzucam na Facebooka i nie muszę opowiadać, wszystko widać.



Hmm, widać w istocie wszystko, tylko czy zawsze jest na co popatrzeć? A może byłoby prościej fotografować WSZYSTKO? Żeby potem nie żałować, że się czegoś nie sfotografowało? Oglądam zdjęcia, które zrobiłam i zastanawiam się nad tymi, których NIE zrobiłam. Nie zrobiłam zdjęcia ujścia Narwi do Wisły chwilę po starcie samolotu - a pięknie je tam widać - bo aparat był schowany, a telefon wyłączony. Wielu zdjęć nie zrobiłam, bo tysiące lepszych zdjęć zabytków Florencji czy Pizy można znaleźć w internecie. Nie zrobiłam (no, poza kilkoma) zdjęć w kościołach ani w knajpach, bo jakoś tak mi się to wydawało niestosowne. Wielu zdjęć nie zrobiłam, bo od samego przebywania w miejscu, w którym wszyscy robią zdjęcia wszystkiemu i bez przerwy odechciewa się ich robienia. Innych nie zrobiłam, bo byłam z lekka nieprzytomna - tak, syndrom Stendhala we Florencji dopada. Niezrobienia niektórych zdjęć żałuję. Co nie znaczy, że nie zdarzyło się to, co byłoby na tych zdjęciach. A może zdarzyło się właśnie dlatego, że nie robiłam wtedy zdjęć?



Dwa dni później rozmawialiśmy o szaleństwie obfografowywania wszystkiego z Saszą, Rosjaninem, którego poznaliśmy pijąc piwo na ławce na małej piazzy przy bocznej uliczce w Pizie.
- Ach, najgorsi są Japończycy. Idą tacy, gromadą, wszyscy uśmiechnięci i pstrykają tak, jakby mrugali. Oni mają aparaty i komórki zamiast oczu. Nie patrzą, tylko fotografują. Nie widzą, nie słyszą, nie czują smaków ani zapachów. Nie dotykają. Oni nie żyją, oni fotografują. Albo pozują do fotografii.


Trattoria, w której NIE zrobiłam zdjęcia makaronu, znajdowała się przy "gorszej" ulicy - dużo domów z opuszczonymi górnymi piętrami, na parterze małe spożywczaki, prowadzone przez imigrantów, pod którymi pili piwo naręczni sprzedawcy wszelkiego badziewia (przegląd kolorów skóry jak z plakatów United Colors of Benetton), kafejka internetowa, punkt z tanim dzwonieniem w świat, Money Transfer - i była oblężona.


Wraz z bandą chętnych, zarówno turystów, jak i tubylców, czekaliśmy na wejście dobre pół godziny. Miejscowi państwo, którzy tam przyszli na randkę, powiedzieli nam, że tak jest tam zawsze. Za małe, jak na Florencję, pieniądze po prostu uczciwie tam karmią. Bez szału, ale porządnie, taka domowa kuchnia. Siedzi się tam stolik w stolik, z odstępem może 20 cm, z widokiem na ciasną kuchnię, w której uwijają się dwie mammy i jeden ragazzo w wieku mocno podemerytalnym. Wszystkim dyryguje zbudowany niczym Dawid Michała Anioła wytatuowany MC z wijącymi się kędziorami, poruszający się miękko i sprężyście, jak jakiś kotowaty zwierzak - wpuszcza kolejnych wybrańców, usadza ich, podaje chleb, wodę i wino, przyjmuje zamówienia, błyskawicznie realizowane przez dwóch następnych zwierzaków z jeszcze większą ilością tatuaży, lawirujących jakimś cudem płynnie z talerzami w tej ciasnocie.

Państwo od randki wylądowali po naszej lewej stronie, Joan z mamą - po prawej, konwersacja z kolejki była więc kontynuowana, po angielsku na prawą, po włosku na lewą stronę. Tematy zdecydowanie kulinarne - czyli coś, o czym mogę rozmawiać chyba w każdym języku. Z prawą stroną ustaliliśmy, że kuchnia polska i kuchnia Kanadyjczyków o ukraińskich korzeniach są bardzo podobne, ze stroną lewą - to samo w kwestii podobieństwa kuchni polskiej i toskańskiej.

- Ale to zimowa kuchnia - zaznaczyła pani.
Zimowa? Ponad 20 stopni na dworze i zimowa?
Pani wyjaśniła, że już zimowa, bo jest październik i, jakby na potwierdzenie, wysunęła spod stolika nogi w wysokich kozakach. Gołe nogi, zaznaczę. Ale w kozakach, bo jest październik. A na stolikach lądowały pieczone golonki, eskalopki, żeberka w sosie, wielkie steki, w tym monstrualna bistecca alla fiorentina, wielkości talerza i wagi z pół kilo. Poprzedzone porcyjką makaronu, gnocchi czy ravioli. W towarzystwie odsmażanych ziemniaczków, brokułów czy fasolki szparagowej oraz szpinaku, które wszyscy hojnie polewali oliwą i posypywali parmezanem. I kolejne karafki wina, bo przecież trzeba to czymś spłukać.

Myślałam, że ja potrafię zjeść jak chłop od kosy czy inny hydraulik. Ale kiedy zobaczyłam, jak nasza zaprzyjaźniona pani, wyglądająca jak zasuszona, ze 20 kilo chudsza, 10 cm niższa i z 10 lat starsza Monica Bellucci pochłania talerz spaghetti w sosie pomidorowym (a do zrobienia scarpetty czyli wytarcia resztek sosu zużywa koszyczek chleba), następnie zarzuca wielką golonę, miskę sałatki, utopiony w oliwie szpinak i odsmażane ziemniaczki, popija pół litrem wina, a potem, jak gdyby nigdy nic, pyta, co mają w charakterze dolci i, gdy ja resztkami sił bronię się przed zapadnięciem w śpiączkę z przeżarcia, wsuwa jeszcze wielki kawał tarty, polanej słodkim syropem, to po prostu wymiękłam. Zimowa kuchnia toskańska!

 I wytoczyliśmy się we florencką noc. Dolci sobie darowaliśmy, choć podobno "tłuszcz spala się w ogniu węglowodanów".


czwartek, 24 października 2013

otwieramy nasz teatrzyk

Kurtyna w górę, zaczynamy przedstawienie! Szanowni Państwo, Mesdames et Messieurs - oto DoDo! Orkiestra - tusz! Prosimy o oklaski na zachętę dla naszej czarującej debiutantki!

Czarująca debiutantka walczy z szablonem, czcionkami i takimi innymi.

Dziś krótko, mały obrazek sielecki.
- Sąsiadko, sąsiadko, pani posłucha, pytanie mam. Czy ja jestem słoik?
- ????????????????????
- Bo mówią, że przyjezdne to słoiki. A jak ja przyjechałem spod Pułtuska ponad 30 lat temu, 40 już prawie, to też jestem słoik? 
- Panie Andrzeju, a co ja mam powiedzieć? Ja przyjechałam 27 lat temu, to jestem większy słoik od pana.
- Wie pani co? To i Grzesiuk był słoik, też nie w Warszawie urodzony. Ja wiem, bo się interesuję. Choć on w Warszawie wychowany, to co innego. Ale ja większość życia też w Warszawie przeżyłem, to jaki ja słoik? No normalnie, się wkurwiłem, jak o tych słoikach usłyszałem, w radiu mówili.